Reklama

Talent zapisany w genach

Blackfield "Welcome To My DNA", Rock Serwis

Główna wada wszystkich trzech dotychczasowych albumów brytyjsko-izraelskiego duetu? Za krótki czas trwania.

Rewelacyjny debiut "Blackfield" - 10 numerów, raptem 37 minut. Świetny "Blackfield II" - 10 piosenek zamkniętych w 42 min. Trzeci album "Welcome To My DNA" (chociaż jakieś urozmaicenie z tytułem...) - jakżeby inaczej, 10 nagrań trwających 37 min, cztery sekundy krócej od jedynki.

Tworzący Blackfield izraelski gwiazdor Aviv Geffen i cierpiący na muzyczne ADHD Steven Wilson (lider Porcupine Tree, współtworzy także No-Man i dziesiątki innych projektów, nagrywa solo, produkuje, miksuje...) na swojej trzeciej płycie zgrabnie kontynuują pomysły rozpoczęte 10 lat temu. Etykietka "ambitny pop" raczej zaciemnia obraz, niż cokolwiek wyjaśnia, są to jednak piosenki, których nie jest wstyd posłuchać w radiu (duet z łatwością mieści się w ramach przepisowych 3-4 minut), a w których słychać echa takich twórców jak The Beatles, The Beach Boys i innych klasyków przebojowego grania z lat 60. i 70.

Reklama

Nie znajdziecie tu sążnistych solówek w klimacie prog-rocka, które czasem w nadmiarze Wilson sieje na płytach macierzystego Porcupine Tree, z kolei Blackfield od No-Man różni brak oniryczno-nostalgicznych snujów - nawet ballady są utrzymane w żywszych tempach. Tym razem za większość kompozycji odpowiadał Aviv Geffen, choć miano perełki albumu skradł mu Wilson. Mowa o singlowym utworze "Waving", opartym na motorycznym, wiosenno-radosnym riffie granym na akustycznej gitarze. Nic na to nie poradzę, ale nie mogę przestać nucić w ślad za Wilsonem partii "la la la la la laj".

Takich tchnących optymizmem numerów nie ma za wiele, bo Blackfield to przecież mistrzowie smutku opakowanego w ładne melodie. Przykładem choćby finałowe "DNA" z udziałem żywej orkiestry (to chyba główna różnica w stosunku do pierwszych dwóch płyt, na których orkiestracje pochodziły z komputera), nieco przypominające klimatem "Hello" i "Pain" z jedynki czy "Where is my love?" z dwójki. "DNA, przewody smutku i bólu / zawsze przypominają mi to samo, moje DNA" - śpiewają Wilson z Geffenem. Nie mogło też zabraknąć piosenki eksplorującej bliskowschodnie korzenie Aviva i doświadczenia Wilsona ze współpracy z metalowym zespołem Orphaned Land z Izraela - w "Blood" ostrzejsze gitary mieszają się z zapachem dusznego powietrza znad Jerozolimy.

Można duetowi zarzucić, że sporo tu oczywistych nawiązań do pierwszych dwóch płyt, zarówno muzycznych, jak i tekstowych (opowiadający o nieszczęśliwym dzieciństwie "On The Plane" to bliski kuzyn "Some Day" z dwójki). Utwory z "Welcome To My DNA" z łatwością odnalazłyby się na debiucie, co mi akurat nie przeszkadza, lecz z opinią Geffena, że to najlepsze dzieło Blackfield, już bym polemizował. Taki "Go To Hell" z powtarzaną niczym mantrą frazą "Fuck you all, fuck you" (daruję sobie tłumaczenie...) przy przejmującym "Cloudy Now" wygląda niczym ubogi krewny, ale większość utworów broni się talentem Wilsona i Geffena zapisanym w ich DNA.

7/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: talenty | Blackfield | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy