Reklama

Słuchanie z pianą na ustach

Cradle Of Filth "Darkly, Darkly, Venus Aversa", Mystic Production

Rzadko który zespół wzbudza aż tak skrajne emocje, z jakimi na co dzień spotyka się twórczość Cradle Of Filth; od ślepego uwielbienia, po skrajną pogardę.

Od dobrych kilkunastu lat premiera każdego album formacji rodem z hrabstwa Suffolk we wschodniej Anglii powoduje pojawienie się na ustach stałej rzeszy hejterów piany nienawiści, działając na legiony dawno osieroconych przez grupę blackmetalowych radykałów niczym nabyty odruch poczciwego psa Pawłowa w reakcja na dobrze znany bodziec. "Darkly, Darkly, Venus Aversa" nie będzie tu wyjątkiem.

Reklama

Śmiem bowiem wątpić, by do złagodzenia wrogiej postawy - szanownych skądinąd - oldskulowców i oddanych lepszej sprawie przeciwników komercji z przepastnych głębin metalowego podziemia, skłonił fakt, iż na "Darkly, Darkly, Venus Aversa" Dani Filth i jego trupa nie szczędzili trudów, aby zaproponować płytę bardziej ekstremalną, zagraną w dużej mierze na wysokich obrotach i przy udziale gęsto rozdawanych blastów. Cóż począć, skoro ukuty jakiś czas temu i z powodzeniem funkcjonujący w obrębie muzyki Cradle Of Filth swoisty oksymoron "ekstremalny gothic metal", przez gardło ortodoksyjnych fanów metalu przechodzi najczęściej w procesie bolesnych torsji.

O nabraniu większej szybkości przez Anglików przekonuje dobra połowa albumu (w tym cztery pierwsze utwory), co w świetle słabo przyjętej płyty "Thornography" (2006), jest bardziej muzycznym ciągiem dalszym jego bezpośredniej poprzedniczki, "Godspeed On The Devil's Thunder" (2008), gdzie chęć wątpliwych eksperymentów znów zastąpiły żywsze tempa.

Na "Darkly, Darkly, Venus Aversa" nie brakuje też, co oczywiste, symfonicznego patosu, podniosłych dźwięków trąb i barokowych smyczków, którymi owiana jest większość kompozycji. Z thrashowymi riffami, mrocznymi heavymetalowymi melodiami ("Mercyful Fate i Iron Maiden na cracku pośród cmentarzyska aniołów" - jak obrazowo ujął do Filth), oraz okazjonalnie pojawiającym się ciężarem czy blackmetalowym sprintem, klawiszowe pasaże wchodzą jednak w interakcję na znacznie bardziej zbalansowanym poziomie, niż ma to miejsce choćby na nowej płycie konkurentów z norweskiego Dimmu Borgir. Wciąż jest efektownie, acz nie efekciarsko.

Grobowe ryki i tyleż charakterystyczne, co histeryczne, wysokie wrzaski Filtha, równoważy nawiedzona narracja w stylu Kinga Diamonda (zwłaszcza "The Persecution Song"), snująca tym razem opowieść o biblijnej Lilith, pierwszej żonie Adama, która po wiekach banicji bierze odwet - tu już, rzecz jasna, własna inwencja - na współczesnym społeczeństwie. Po historiach o Elżbiecie Batory na "Cruelty And The Beast" z 1998 roku, oraz niedawnych rozprawach nt. okrutnego dzieciobójcy Gilles'a de Rais'a na "Godspeed On The Devil's Thunder", Cradle Of Filth ponownie podjął się stworzenia koncept-albumu, co dla wysoce obrazowej, teatralnej wręcz twórczości zespołu wydaje się rozwiązaniem idealnym.

Mniej tu także kobiecego śpiewu, który po raz pierwszy pojawia się dopiero w drugiej części płyty - "Lilith Immaculate", singlowy "Forgive Me Father (I Have Sinned)" - co potwierdza tylko, że na "Darkly, Darkly, Venus Aversa" znalazło się mniej gotyckiej melancholii adresowanej do stałych bywalczyń Castle Party. Sprzeciw wobec uprzedmiotowiania płci pięknej podobny do odrazy z jaką spotykają się filmy Marcina Wrony wśród feministek, Cradle Of Filth z pewnością nie grozi. Erotyczno-romantyczny topos pozostał, a jego wartość miłe panie w koronkowych rękawiczkach na pewno docenią.

Docenić warto również znacznie bardziej rozbudowane, meandryczne partie gitary solowej, czego najlepszym przykładem jest końcówka "Forgive Me Father (I Have Sinned)", w której cała seria klasycznych metalowych solówek autorstwa Paula Allendera zdaje się sięgać Himalajów. Tak barwnie nie brzmiało to nigdy wcześniej.

Słuchając dziewiątej płyty Anglików, którzy już za rok obchodzić będą jubileusz dwudziestolecia działalności, nie da się jednak oprzeć wrażeniu aranżacyjnej szablonowości, bo choć wypracowany na przestrzeni lat styl Cradle Of Filth rozpoznaje się błyskawicznie, w obrębie danego klimatu poszczególne numery są do siebie nieznośnie podobne, tak za sprawą typowych dla zespołu, tu akurat syntetycznych orkiestracji, jak i nienaturalnie triggerowanej perkusji, kreślących każdy niemal utwór w schemacie szybko-wolno-szybko.

Mimo tych mankamentów, "Darkly, Darkly, Venus Aversa" to (wraz z "Godspeed On The Devil's Thunder") najbardziej solidny materiał, jaki stworzyli na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, łączący w sobie to, co cenniejsze w ich muzycznej karierze od czasu albumu "Midian" (2000), na którym - jak część twierdzi - bezczelnie "sprzedali się" komercji.

Ten album i tak nie przekona wyznawców zjawiskowego, jak na tamten okres, debiutu "The Principle Of Evil Made Flesh" czy pomnikowej EP-ki "Vempire..." z połowy lat 90. - oni powinni raczej przenieść swe zainteresowania na londyński Akercocke, który grając brutalniej - choć dziś znacznie ciekawiej - sprzedaje znacznie mniej płyt niż Cradle, co dla szerokiego grona frustratów może być sporą ulgą. Zastanawia też fakt, dlaczego nikt nie kwapi się do karcenia zmęczonego Bal-Sagoth czy wtórnego Hecate Enthroned, ziomków Cradle Of Filth, którzy zatrzymali się w rozwoju na latach 90. To pytanie pozostawiam otwarte.

"Darkly, Darkly, Venus Aversa" to przyzwoita płyta w dobrze znanej konwencji, ze wskazaniem na szybkość, choć wcześniejsze deklaracje muzyków o "najbardziej brutalnym albumie" należy raczej uznać za asumpt do bicia piany, która niechybnie pojawi się na ustach niestrudzonych krytykantów. To zaś potwierdzi tylko tezę, że obok muzyki Cradle Of Filth wciąż mało kto potrafi przejść obojętnie.

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: piana | piano | Cradle | Cradle Of Filth | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy