Reklama

Skok w B.O.K

B.O.K "W stronę zmiany", My Music

Gdyby Bisz chciał pisać książkę, to mam tytuł - "Jak mogłem kopnąć scenę w tyłek, ale rozjechały mi się nogi". Tak właśnie się nie debiutuje. Zwłaszcza z takim potencjałem.

Jeśli parałbym się nawijaniem, to chciałbym być Biszem. Ma chłopak wszystko oprócz dykcji - rozpoznawalny styl, lata doświadczenia, bazę fanów, dużą wrażliwość, własną moralność i tyle pasji, że gdyby diabeł chciał kupić jego duszę, ten naplułby mu w rogatego ryja. I tu właśnie kończy się fragment do cytowania w mailingu wytwórni My Music. Bo "W stronę zmian" powinno wskoczyć do czołówki kandydatów płyty roku. Tymczasem wychodzi na margines.

Reklama

Początkowo nic tego nie zapowiada. Spodziewałem się po Biszu pretensjonalnego kaznodziejstwa poza bitem, tymczasem pierwszy numer dostarcza krwawych, w tempo wyrzucanych pod gitary linijek. Na przykład takich: "Kto nie ma miodu w uszach / poczuje miód w uszach / nasz styl dla gry jest jak dla Łazarza dotyk Jezusa". A jeśli ktoś ma uczulenie na religię (i propolis), powinien zderzyć się z chamstwem i błyskotliwością tego dwuwersu: "Miej nas w dupie, jeśli lubisz anal / jeśli mówisz, że to ch*jnia, możesz spróbować jej na kolanach".

Słuchałem więc dalej z niekłamanym zainteresowaniem. Do ósmego numeru, kiedy to miałem już szczerze dość. To, że jest ich na albumie 23, to jakieś absolutnie nieporozumienie. Debiut powinien być szyty na miarę. Bisz, producent Oer i wokalista Kay zorganizowali bazarową wyprzedaż zawartości szaf, podczas której trzy przekupki zaczepiają każdego, licząc na to, że coś mu wcisną. Można znieść obsesyjną chęć pokazania wszystkiego co się umie, ale u sześciolatków. Osoby świadome własnej wartości, gotowe wejść do gry na poważnie nie powinny tak robić.

Tymczasem Oer szaleje. Sięga do rocka, ale też dubstepu ("Domina"). Czyni aluzję do Dr. Dre ("Na błędnym kole") i Neptunes ("Flow"). Potrafi wygrzebać absolutnie czerstwy sampel z muzyki klasycznej, a później zbić łoskoczące perkusje z ambientowym tłem w parkerowo-krushowym " Nie trać mnie" . Łączy surowość złotej ery, z płynącym, zbudowanym na flecie, organach i eleganckich gitarkach "Gdzie ty byłaś". Wszystko to poprawne, zrealizowane jak przystało na wykształconego dźwiękowca. Taki bezduszny, "niewygrubaszony" hiphop z elementarza. Błagam, czym prędzej podajcie Aviomarin! Zwłaszcza, że Kay też ma problem tożsamościowy - nie wie, czy chce być wspomagającym wokalistą w Perfekcie (żenujące zaśpiewy w "To jest przyszłość") czy polskim Mayerem Hawthornem ("Ziarno do ziarna").

A Bisz? Ten się dopiero huśta: Od naprawdę obrzydliwej grafomanii z "nieskończonością złapaną w czarny diament źrenicy oka" i "duchem lekkości płynącym poprzez łąki świeżych kwiatów" po prowokacyjne "jest tu moda na hardcore / zwal konia, weź prozak, zamiast skakać z klamką". Bywa dobrym poetą (wspominane "Nie trać mnie" przywołuje liryzm wcześniejszego niezależnego nagrania pt. "Zimy") i fatalnym reportażystą ("Nie poddawaj się"). Do tego przechwala się, moralizuje. Gdyby mi powiedziano, że na koncertach żongluje pochodniami i cytuje Claude'a Levi-Straussa najpewniej bym uwierzył.

Miało już My Music debiutanta, co to chciał ująć chłopaków z blokowisk, studentów, a zarazem rodziny i dziewczyny jednych oraz drugich. Serwował na przemian spirytus i Perriera, a przy tym wspierał się producentem ze sporym ego oraz wokalistami. Nazywał się Duże Pe. Wtedy byłem na tak, teraz jestem na nie, ale poziom pasji i umiejętności nie pozwala ocenić "W stronę zmiany" niżej.

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

Zobacz teledysk "Daj to głośniej":

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: B.O.K | bok | hip-hop | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy