Reklama

schafter "audiotele": Człowiek z budyniu [RECENZJA]

schafter ma dla was rapik relaksacyjny. Niestety, nic nie przeszkadza bardziej niż muzyka, która z założenia ma tego nie robić. A to jest jeszcze bardzo młoda, już bardzo zmanierowana elevator music, od której chce się chodzić up the stairs, you know.

schafter ma dla was rapik relaksacyjny. Niestety, nic nie przeszkadza bardziej niż muzyka, która z założenia ma tego nie robić. A to jest jeszcze bardzo młoda, już bardzo zmanierowana elevator music, od której chce się chodzić up the stairs, you know.
schafter na okładce płyty "audiotele" /

Jeżeli ktoś śledzi polską muzykę, schaftera (obowiązkowo małą literą, tak samo tytuły utworów, ma być stylowo) przedstawiać mu nie trzeba. Wystarczyło singlowe "DVD", by portal newonce napisał: "Ksywkę młodego MC i beatmakera odmieniają przez wszystkie przypadki już nie tylko ludzie z hiphopowego środowiska, ale również przedstawiciele elektronicznego światka, artystycznej bohemy czy rodzimych agencji reklamowych".

Śląski twórca po wydanej niezależnie w zeszłym roku EP-ce trafił do poważnych rankingów, podsumowań roku (Beehype zupełnie nie przeszkadzał wskazany w opisie infantylizm tekstów) i przeglądów talentów, w tym finału akcji poszukiwania nowych twarzy "Gazety Wyborczej". Na swoje płyty zaprosili go Daria Zawiałow, Otsochodzi i Deys.

Reklama

Gdzie doszukiwać się źródeł jego popularności? Na pewno w niekończącym się procesie trawienia nostalgii związanej z przepracowywaniem lat 80. i 90. Przede wszystkim jednak w sporym ciśnieniu na następną dużą rzecz, która byłaby spoza zbioru dobiegających czterdziestki, często wypalonych raperów pokolenia złych i łysych, ale też nie kwiczała na autotune i nie wrzeszczała opętańczo.

Odbiorca przyglądający się hip hopowi z zaciekawieniem, jak zwierzęciu w klatce, czeka już na następcę Taco Hemingwaya. Ci, dla których testosteron jest równie wstrętny jak gluten i białka zwierzęce, potrzebowali nieinwazyjnej miejskiej muzyki tła, która może sobie lecieć w tle i nie będzie trzeba się jej wstydzić, gdy znajomi z biur przyjdą na gry planszowe.

Mają więc swój dźwiękowy odpowiednik Instagrama, gdzie zdjęcie nie musi być ostre ani nieść jakiejś opowieści - ot, lifestyle idealny do zabawy filtrami. Rapik do windy na strzeżonym osiedlu, gdzie żaden cham nie poprzypala przycisków i nie napluje na lustro. Gdyby Ryszard Petru nie popełnił wieloetapowego politycznego samobójstwa, to byłaby wymarzona muza dla jego młodzieżówki. 

Oczywiście na wstępie należałoby docenić spore producenckie obycie i wokalną wszechstronność schaftera. Melodia słowa tak chwytliwa jak w "hot coffee" i "marvinie" nie wymyśli się sama. Chłopak umie potoczyć rymy, choć lepiej, żeby robił to bez ostentacji takiej jak "cirque du solei", bo napinanie się na rapera niemal bitewnego mu nie służy.

Zazwyczaj pływa sobie bezwolnie w morzu muzyki niczym niesiona na tafli wody, zakorkowana butelka w książkach przygodowych. Tylko żadnej przygody, żadnej mapy skarbów w środku nie ma. Kartka w środku ma może papier o przyjemnej gramaturze, ale jest pusta. Upraszczając analogię - rozlazły repertuar cierpi na skrajny deficyt emocji. To trochę przerażające, bo o ile na przykładzie Bedoesa doskonale słychać, że to w jego życiu czas buntu, idealizmu, gorączki, autor "audiotele" jest tak nijaki i ułożony, że aż nieludzki. Nie ma z czego zapamiętać tej ledwo ciepłej muzyczki. Nie wiem, może z tego, że na żadnej innej płycie rapowej słowo "homar" nie pojawiało się częściej? Innego pomysłu nie mam.

Niestety śląski twórca traci szansę na bycie dostarczycielem tych bardziej snobistycznych, ekskluzywnych dźwięków, których główną zaletą jest to, że nie przeszkadzają - przecież nie o wszystkich hype'ach można to powiedzieć. Irytują zagraniczne zwroty i makaronizmy wtrącane bez ładu, składu i wdzięku.

"Kompletnie nie rozumiem też wrzucania w teksty co i rusz angielskich słówek. Nie, nie jest to ani fajn, ani najs, to jest lejm" - pisał Andrzej Cała recenzując rapera K2. Przy schafterze i K2, i VNM to pod tym względem przypadki naprawdę niegroźne. "I nie jestem policjantem, ale ją zatrzymam na dmuchanie / Po angielsku weszłoby wam to na banie" - nawija twórca. No sorry, ale nie, całkiem nieudolna próba bycia cocky.

Na przypał są też wszystkie odniesienia do przeszłości sprzed dwóch, trzech dekad, czasów które artysta zna z płytoteki rodziców, za sprawą usłużnych algorytmów albo fal radiowych wyrzucających na brzeg martwe, złote przeboje. Nawiązania np. do Tanity Tikaram i Axla Rose’a poparte interpolacjami albo odpowiednimi brzmieniami, np. saksofonem rodem z "Careless Whispers" George'a Michaela, są jak sztuczka początkującego iluzjonisty wymyślona przez chciwego dyrektora cyrku. To żenujące czuć jak bardzo to nie działa.

W pewnym momencie schafter przestrzega, że będzie "ordynarny jak Funky Filon". Filon wcale nie był ordynarny, to był ugrzeczniony, ulizany rap obliczony na efekt i na smyczy branżowych wyjadaczy. Trochę jak schafter. Gdyby "audiotele" miało wyjść w latach 90., to właśnie Filon byłby pewno pierwszym gościem. Tak mamy Rasa i Młodego Dzbana w pod każdym względem najlepszym na płycie "akcie zgoniu in blanco" oraz potężne generatory kliknięć: Żabsona, Taco Hemingwaya i Belmondo. Brakuje Tymka, Otsochodzi i TKM.

Linia obrony tego wydawnictwa bazuje na zdaniu "przecież on jest taki młody". Nie mam zamiaru usprawiedliwiać "audiotele" wiekiem autora, choć dyskusja na ten temat wciąż trwa, będąc właściwie jedyną intrygującą związaną z nim rzeczą. Cóż, kiedy ostatnio sprawdzałem, zarabianie na bardzo młodych artystach nie było obowiązkowe.

Nie muszę też sięgać do Earla Sweatshirta, wystarczy Koza czy Mata, żeby pokazać, że formy rapowe i okołorapowe nie muszą być w najmłodszym pokoleniu twórców tak mdłe. Największym koszmarem wokalisty wydaje się to, że słowo nie jest jedynie dźwiękiem, niesie za sobą przy okazji jakieś znaczenia ("Jak opowiadasz o przekrętach moich, czuję się jak pasterz lampartów" - jak kto?!).

"hors d'oeuvre" było składanką z klimatem. Nowy album klimat wytracił, choćby przez próbę zróżnicowanie produkcji, samej w sobie co najmniej niezłej (nie licząc drewnianego clubbingu we "włosach"), kleistej, wystudzonej, przestrzennej (m.in. niezawodzący od czasów Dinala Urb, Pejzaż). Ta płyta powinna się nazywać "Jan Porębski prezentuje: schafter", w nawiązaniu do producenta wykonawczego, drogeryjnego Midasa zamieniającego to, czego się dotknie w hypoalergiczne mydełko. Obdarzony niewątpliwym zmysłem muzycznym artysta wykorzystał swoje pięć minut (może raczej "jego pięć minut zostało wykorzystane", bo świadomości bym się tu nie doszukiwał). Mam wrażenie, że kiedyś ten debiut będzie mu ciążył.

schafter "audiotele", Universal

4/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: schafter | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy