Reklama

Recenzja Wiz Khalifa "Blacc Hollywood": Wszystko zielone

Wiz Khalifa walczy o zachowanie swojej tożsamości w branży setek marionetek na sznurkach. Jeszcze nie wygrał. Po obfitującej we wzloty i upadki płycie mamy kolejny remis.

Po tym jak udało się Khalifie zdobyć przychylność mediów po niezależnie wydanym debiucie, drogą niewyjaśnionej hiphopowej alchemii uzyskał marihuanę w formie dźwięków na mixtapie "Kush & Orange Juice" i odpalił singlową petardę jaką bez wątpienia był "Black & Yellow", liczono że chłopak z Pittsburgha zmieni grę. Tymczasem niestety gra zmieniła jego. Wydany w 2011, przełomowy w założeniu "Rolling Papers" pokazał, że artysta predestynowany do roli nowego Snoopa bądź przynajmniej nowego Devina, ma w nosie konsekwencję czy kłanianie się dotychczasowym fanom - po prostu pozwolił wynająć się wytwórni na jej warunkach. Sam zresztą przyznał po czasie, że była to płyta nie dość kreatywna. Delikatnie powiedziane.

Reklama

Kolejny longplay, późniejsze o rok "O.N.I.F.C., miało być ambitniejsze, bardziej własne. I choć wielu recenzentów uważało inaczej - proszę zauważyć, że pierwsza "duża" płyta zawsze jest oceniana łagodniej przez to, że dziennikarze nie mogą besztać idoli, których gorączkowo tworzyli i odnoszą się raczej do całego dorobku - częściowo takie właśnie było. Między przyzwoitymi utworami znalazło się sporo "przemysłowego" wypełniacza żeby całość dobrze sprzedać i żeby ją grano, ale kierunek wydawał się właściwy. Biorąc się za "Blacc Hollywood" mruczałem pod nosem "do trzech mainstreamowych razy sztuka", ciesząc się mimo wszystko z pierwszego miejsca "Billboardu" (jeżeli spojrzeć na ilość sprzedanych sztuk to pyrrusowe zwycięstwo) i licząc na najlepszą płytę w dyskografii. Gdzie tam, to wciąż składanka, nierówna i niewykorzystująca potencjału gospodarza - zbyt dużego, by się na nim ot tak wyżyć.

Rozczarowań, czy też zwyczajnej zdumiewającej poziomem ignorancji bądź wtórności tandety, jest tu trochę. "We Dem Boyz" ma chyba najgorszy refren i najgłupsze zwrotki ze wszystkich tegorocznych singli - położone na bombastyczny bit brzmi na próbę odcięcia kuponów od autotune'owych zabaw Future'a. "Promises" to źle rozumiany romantyzm w duchu Drake'a, gdzie nieśmiała, mglista, schowana pod spodem melodia towarzyszy popowemu refrenowi i wyznaniami na miarę: "Jesteś tą jedyną, gdy zgasną światła". Produkowane w duchu Lexa Lugera "Raw" przekuwa patos muzyki klasycznej w ciężki zawiesisty trap, niosąc za sobą kolejne bzdury o domu jak z filmu "Człowiek z Blizną" i samochodach wygrywających wyścigi. Miluchne "True Colors" z Nicki Minaj prezentuje się jakby lepiono je na szybko z trawki, waty cukrowej i korporacyjnych pieniędzy. Nie porywa ani licealny YOLO-rap a la Kid Ink w "Stayin' Out All Night" (produkcja Łukasz Gottwald) , ani nafaszerowany clapami i okrzykami "Ass Drop". Gdyby te sześć utworów wypchnięto na mini-album, ręczę, że po czymś takim nigdy więcej bym po Khalifę nie sięgnął.

Szczęśliwie jest też inny Wiz. Ten, który przenaturalnie płynie po trapowym bicie wplatając w "Hope" kawałek wyliczanki dziecięcej, robiąc sobie selfie w trakcie spijania ginu z ciała kochanki i zarazem kłaniając się klasykom Zachodniego Wybrzeża. Zdolny złodziej podpisujący "So High" - tak naprawdę remiks kapitalnego kawałka Ghost Loft, powtarzający co wers "uh huh" między świetnym, bardzo Snoopowym refren i niezgorszym wstępem do niego. Bezczel sztukujący rymy i stylowo przeciągający w "Sleaze", manifestującym to jak bardzo gwiazda rapu może mieć na wszystko wywalone i ilustrowanym agresywną, z miejsca chwytającą linią syntetycznego basu. Wreszcie, całkiem poważny facet wykorzystujący ascetyczną, podlaną rhythm and bluesem kompozycję "House in the Hills", by razem z Currensym (Spitta i Khalifa jak Geralt i Ciri) powiedzieć, że bycie mężczyzną to branie na barki cudzych problemów i czynienie ich swoimi. Budujące.

Kto chce, znajdzie na "Blacc Hollywood" trochę parujących, lewitujących podkładów (zwłaszcza w produkcjach I.D. Labs) i dopingowanego herbalnie, zdumiewająco swobodnego rapera przelewającego się między hi-hatami. Na koniec lata jak znalazł. Nie da się jednak ukryć, że dla osoby mającej w nosie aurę, dotychczasowe Wizowe dokonania, jak i samą postać, może to być krążek zupełnie monotematyczny i rzadko kiedy czymś na tle analogicznych rapowych albumów z "amerykańskiego głównego nurtu" się wyróżniający. Dla mnie w walce Wiz Khalifa versus Industry wciąż trudno o jednoznaczny werdykt.

6/10

Wiz Khalifa "Blacc Hollywood", Warner Music Poland

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja | Wiz Khalifa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama