Reklama

Recenzja Tori Amos "Native Invader": Trump by nie polajkował

Tori Amos podejmuje poważne tematy polityczne, śpiewa o ludzkiej pogardzie dla natury, a jej rydwan... ciągną koty.

Tori Amos podejmuje poważne tematy polityczne, śpiewa o ludzkiej pogardzie dla natury, a jej rydwan... ciągną koty.
Tori Amos na okładce płyty "Native Invader" /

Przy całym moim szacunku dla Tori Amos, jej ostatnie płyty nie były dla mnie taką gratką, jak klasyczne dokonania. Choć może "klasyczne" pada tu z pewną niezręcznością, bo właśnie klasycyzowanie jest moim głównym wobec niej zarzutem. Tłumacząc na ludzki język: za dużo w tym graniu było Debussy'ego i Satiego, niż - żeby nie przymierzać, jak Niemcy pod Stalingradem - Kate Bush i Fleetwood Mac. Piętnasta płyta, a owszem, ten (w mojej subiektywnej opinii) grzech również popełnia, szczęśliwie jednak nie na taką skalę, jak poprzednie.

Numery są bardziej zwięzłe, niekiedy podbite elektroniką i - poza otwierającym album "Reindeer Kingiem" - nie są jakimiś niewyobrażalnymi snujami, przeciwnie - spełniają w większości warunki, by nazwać je piosenkami popowymi. Co mówię kompletnie niepejoratywnie, bo w dobrym artystycznym popie wszak nic złego. A i dzięki temu cały album jest bodaj najbardziej dynamicznym w dorobku Amos od jakiejś dekady.

Reklama

Warto zaznaczyć, że termin "pop" nie oznacza w tym przypadku też, że w tekstach czają się zagadnienia płytkie, błahe jak moje życie psychiczne, czy są tworzone za pomocą jakiegoś online'owego generatora małoletniej pseudopoezji. Amos z powodzeniem podejmuje tematy ostatnich przemian w amerykańskiej polityce, Trumpa, wzrostu popularności ruchów alt-right, czy tego w jak użytkowy sposób ludzie podchodzą do środowiska naturalnego.

I tu znajduje się miejsce dla spotykanego już niejednokrotnie w jej twórczości realizmu magicznego i odwołań do folkloru. Obraz to piękny, choć dla mnie, parszywego mugola, może niekoniecznie zrozumiały. Pewnym natomiast, że nawet takiemu parszywcowi i dyletantowi urok ów się udziela. Zupełnie gubi się gdzieś fakt, że "Native Invader" trwa aż... godzinę, a w wersji deluxe o dziesięć minut dłużej.

Jeśli zaś chodzi o technikalia... Nie od dziś wiadomo, że Amos i instrumentalnie i wokalnie ociera się o wirtuozerię, więc nie dziwią nieoczywiste podziały rytmiczne, czy mistrzowskie stosowanie kontrapunktu. Jeśli do czegoś miałbym się czepiać, to może do faktu, że tym swoim uwodzicielskim mezzosopranem mogłaby szermować odważniej. Choć może to kwestia wieku. Czy raczej - bo kobiecie owego wypominać nie wypada - dłuższego czasu, jaki minął od wiadomych traumatycznych zdarzeń z przeszłości, które kiedyś może unaoczniały się w jej wokalnej ekspresji. Tak, czy inaczej, jak dla mnie "Native Invader" to rzecz mile zaskakująca. I pomyśleć, że już chciałem ją spisać na straty. Fe, Waliński! Niedobry! Fe, fe!

Tori Amos "Native Invader", Universal Music Poland

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tori Amos | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama