Reklama

Recenzja The Waterboys "Modern Blues". Nie taki modern, jak go malują

Jak odświeżyć formułę? Wziąć przykład z młodszych kolegów, po trzydziestu latach spakować walizki i wyjechać do Nashville. Tylko, cholera, z tyłu głowy kołacze się pytanie: po co?

Zacznijmy jednak od realizacji misji edukacyjnej. Jest jesień roku 1985, a znany dotychczas mocno ograniczonemu kręgowi fanów muzyki okołoceltyckiej zespół wydaje na singlu następującą piosenkę:


"The Whole of the Moon" to kwintesencja lat 80., balansujących nieprzerwanie na granicy kiczu i sztuki. Taka potężna dawka patosu, tak naturalnie zjadliwa jednocześnie, mogła zdarzyć się tylko wtedy. Pełna wzniosłych treści kompozycja, czerpiąca z tradycji muzycznej Wysp, dość nieoczekiwanie stała się ogromnym przebojem i pozostaje do dziś nieodłącznym elementem wszelakich składanek dokumentujących tamtą dekadę, stając się niejako jej znakiem rozpoznawczym. W mym prywatnym świecie: jedną z najmocniejszych kompozycji wszech czasów (spróbujcie spotkać się z tym utworem w środku nocy, gdy-nikogo-nie-ma-w-domu).

Reklama

Nigdy później The Waterboys nie nagrali równie rozpoznawalnego utworu, choć uczciwie rzecz postawić należy i stwierdzić, że nigdy też nie splamili się muzyczną mielizną, a wydali przecież w sumie 11 albumów. Ot, rzetelna rzemieślnicza robota, mocno zakorzeniona w tamtejszym folklorze.

I od folkloru na swej nowej płycie nie uciekają. Z tym że tym razem wyruszają w podróż na drugą stronę Atlantyku, do miasta Elvisa Presleya i Jacka Keouraca (który zresztą pojawia się w zamykającym płycie "Long Strange Golden Road", gdy czyta fragment swego najważniejszego dzieła, "W drodze"), do mekki country i kowbojskich kapeluszy.

W roku 2014 nagrywanie płyty w Nashiville to właściwie raczej ruch zdroworozsądkowy niż przełomowe zagranie - alternatywa po obu stronach Atlantyku żywi się tamtą lokalizacją ochoczo, choć ta konsumpcja zaczyna przybierać formę pasożytnictwa. Co skutkuje tym, że coraz trudniej skonstruować materiał, który choćby próbował. sprawiać wrażenie odkrywczego. Czy Mike'owi Scottowi się udało?

Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Z perspektywy dotychczasowego dorobku zespołu - na pewno. Bo z jednej strony: wyjście ze strefy komfortu należy ocenić na plus. Owszem: mniejsze lub większe wycieczki w towarzystwie gitar zdarzały się Wodnym Chłopcom (proszę mi wybaczyć, ale pomimo okazałego dorobku, który powinien odwrócić uwagę od błahostek, nazwa zespołu nadal śmieszy), ale nigdy tak otwarcie nie zapraszali na kolację ze śniadaniem bluesa, country i soulu (jak w "The Girl Who Slept for Scotland", z pięknym refrenem, na wskroś brytyjskim, pomimo oczywistych skojarzeń z prerią i saloonami). A już pełnego obrazu skojarzeń dopełniają panoszące się wszędzie organy Hammonda - zwróćcie uwagę jak pozwalają, by "Beautiful Now" konkurowało z powodzeniem z całą post-springsteenowską spuścizną spod znaku The Hold Steady (chyba nie ma bardziej "amerykańskiego" zespołu, który odniósł sukces, niż oni).

Ale jest i druga strona medalu, zasygnalizowana już powyżej. To wszystko, co dzieje się na "Modern Blues" już gdzieś słyszeliśmy. Ba, The Waterboys nawet nie wstydzą się tych inspiracji, w sympatycznie leniwym i słonecznym "Nearest Thing to Hip" wymieniają Charliego Parkera, Elvisa i Johna Coltrane'a. Nie należy dać się zwieźć kokieteryjnemu tytułowi płyty - jeśli punktem odniesienia są klasycy, a nad całością unosi się duch Neila Younga, o jakimkolwiek "modern" nie może być mowy. Nieuczciwym zdeprecjonowaniem zawartości krążka byłoby li tylko posądzenie go o odwzorowywanie znanych już treści - Scott jest zbyt wielkim indywidualistą, zarówno jako gitarzysta, tekściarz (piękne historie o ludzkich awariach i zwykłej pogoni za zwykłym szczęściem "Modern Blues" wypełniają), a także jako wokalista (tu barometrem są emocje słuchacza).

Problem w tym, że nie przechodzimy nigdy na "level hard", posiłkowanie się dobrze znanymi motywami nie prowadzi gdzieś dalej, to raczej hołd niż nowy szlak. Nie pomaga w tym z pewnością rozwlekanie poszczególnych utworów ponad miarę - gdyby skupiono się na esencji, a nie na erudycji, rezultat mógłby zadomowić się na jednej z wyższych półek. Zabrakło być może jednej czy dwóch bardziej wyrazistych kompozycji, które pociągnęłyby całość. A być może jest tak, że trudno o wyjście poza poprawność, gdy bierze się na warsztat estetyki, w których chyba wszystko, co miało być powiedziane, zostało.

The Waterboys "Modern Blues", Mystic Production

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Waterboys | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy