Reklama

Recenzja Stone Sour "Hydrograd": Ciężej znaczy lżej

Nie zapowiada się na to, aby Stone Sour przebili popularnością Slipknot, ale na "Hydrograd" muzycy udowadniają, że wcale nie mamy do czynienia z tym mniej kochanym dzieckiem Coreya Taylora.

Nie zapowiada się na to, aby Stone Sour przebili popularnością Slipknot, ale na "Hydrograd" muzycy udowadniają, że wcale nie mamy do czynienia z tym mniej kochanym dzieckiem Coreya Taylora.
Okładka płyty "Hydrograd" Stone Sour /

Chociaż pierwsze nagrania Stone Sour pojawiły się na długo przed Slipknotem, Corey Taylor - wokalista obu grup - pierwszego sukcesu artystycznego doświadczył dopiero po wydaniu albumu "Slipknot" w 1999. Cóż, klasyczny, hard rock doprawiony elementami grunge'u był w 1994 już skazany na niepowodzenie, a taka stylistyka dominowała na demie rodzimej grupy wokalisty. Ekspansja elektroniki oraz brutalizmu w głównym nurcie muzyki lat 90. doprowadziły do tego, że dopiero Slipknot porwał tłumy i pomimo zelżenia wraz z upływającym czasem, do dzisiaj nie chce ich wypuścić ze swoich macek. Nic dziwnego więc, że po reaktywacji Stone Sour muzycy postanowili zbliżyć swój styl do drugiej grupy Coreya Taylora.

Reklama

I tak od 2002 r. Stone Sour funkcjonuje równolegle ze Slipknotem, często będąc nazywany jego nieco lżejszą inkarnacją. Spokojnie, nie jest tak lekka, aby traktować oszczerstwa Chada Kroegera, rzucającego słowami "Nickelback Lite" poważnie, ale na pewno - z kilkoma wyjątkami - mrugające w stronę większych tradycjonalistów. Płyta "Hydrograd" każe jednak zapytać: czy aby na pewno? Słowa Coreya Taylora, mówiące o najlepszym swoim albumie od czasu debiutu Slipknota podgrzewały dodatkowo atmosferę. Album w końcu trafił na głośniki i spokojnie można stwierdzić: dawno nie było u nich tak ciężko. I to w tym pozytywnym znaczeniu.

Nie chodzi tylko o warstwę liryczną, choć zdaje się, że dobrze obrazuje ona tkwiący w liderze zespołu gniew. Dużo tu bowiem autoagresji, ale także obaw wobec kierunku obranego przez świat i rozważań nad próbą podjęcia walki. Zdarzają też ataki bardziej bezpośrednie - "Fabuless" uderza bowiem bezpośrednio w internetowe sławy, które nie mają nic ciekawego do przekazania, a w "Thank God It's Over" celebryci nazywani są otwarcie społeczną chorobą.

Ciężar pozycji wynika jednak głównie z samych kompozycji oraz zakurzonego, nieco nawet garażowego brzmienia. Jasne, możecie się zdziwić, że piszę o agresywnej płycie, podczas gdy w radiu poleci wam "Song #3" albo traficie na "Rose Red Violent Blue". Zauważcie jednak, że mimo bardziej przystępnego podejścia do wokalu (szczególnie w refrenie "Song #3"), kompozycje są mocno osadzone w heavy metalu. Brzmienie jest w końcu brudne: mamy przesterowane partie gitary prowadzącej i gitary rytmicznej oraz twardo osadzone bębny z charakterystycznym krótkim werblem oraz wychodzącymi zewsząd talerzami.

Najbardziej możecie skrzywić się przy balladzie "St. Marie" opartej na z wolna płynących gitarach, romantycznym wokalu Taylora oraz wysuwających się na refren chórach. Wszystko to składa się na utwór, któremu niedaleko do... country i autoparodii.

W kwestii bardziej "ludzkiego" oblicza Stone Sour najlepiej wypada w elektronicznym, przestrzennym i bardzo atmosferycznym "When The Fever Broke" otwarcie nawiązującym - chociażby po dokładniejszym przyjrzeniu się partii perkusji - do "When The Levee Breaks" w wykonaniu Led Zeppelin. Prawdziwą perełką jest "Friday Knights", które zapowiada się na ścianę gitar i perkusji, by po kilkunastu sekundach rzucić słuchacza na tonę podróżującej kilometry nad ziemią atmosfery romansującej z klimatycznymi fragmentami od Toola. Szkoda, że nie na długo, ale warto docenić niezwykłe wyczucie i umiejętność zaskoczenia odbiorcy.

Tylko w pozostałych kompozycjach nie jest już aż tak przyjaźnie, szczególnie, że większość z nich ucieka od etykietki radio-friendly jak tylko może. Refren "Somebody Stole My Eyes" jest tak czysty, że niemal stadionowy, ale kompozycja na początku otwarcie atakuje słuchacza ciosami wyprowadzanymi podwójną stopą, werblem i talerzami, na których to charczący Corey nie szczędzi inwektyw. Jeńców nie pozostawia "Whiplash Pants", w którym duch hardcore punku unosi się wyjątkowo wyraźnie. W "Fabuless" neurotyczna partia wokalu na mostku osiąga apogeum growlowej agresji, by później faktycznie uderzyć w bardziej popowe tony, a następnie wzbić się w militarnym chórze.

Z kolei w "Taipei Person/Allah Tea" Corey Taylor ciągle porusza się na granicy melodyjnego śpiewu i krzyku, co z jednej strony wypada schizofrenicznie, z drugiej niezwykle intryguje. "Knievel Has Landed" agresywnie prze do przodu z początku jawiąc się jako numer zainspirowany mathcore'owym Converge, by ostatecznie muzycy mogli go oprzeć na nieustannych wymianach z momentami lżejszymi, co czyni całość bardzo dynamiczną.

Czy faktycznie mamy do czynienia z najlepszym albumem Coreya Taylora od czasów debiutu Slipknota? Polemizowałbym nawet czy to najlepsza pozycja w solidnej przecież dyskografii Stone Sour. Na pewno mamy do czynienia z dopracowaną pozycją, która ma szansę zmienić postrzeganie zespołu jako tego mniej ważnego projektu Taylora. Jak najmniej wypadów w stylu "Song #3" i niepotrzebnych mrugnięć w stronę szerokiej publiczności, a będzie idealnie.

Stone Sour "Hydrograd", Warner

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Stone Sour | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy