Reklama

Recenzja Sam Smith "The Thrill of it All": Za łezką łezka...

​Zrobić karierę na jednym, charakterystycznym rejestrze swojego głosu - to sztuka. Sam Smith od pięciu lat rozpoznawany jest dzięki swojemu miękkiemu wokalowi, ale przede wszystkim, dzięki wybitnie udanemu falsetowi. Na tym falsecie niestety zbudowana jest niemal cała druga płyta artysty, co po kilku piosenkach nieco męczy. Kiedy jednak wsłuchamy się w teksty i zrozumiemy smutek Sama, pozwolimy mu łkać. Bo robi to chłopak przepięknie.

​Zrobić karierę na jednym, charakterystycznym rejestrze swojego głosu - to sztuka. Sam Smith od pięciu lat rozpoznawany jest dzięki swojemu miękkiemu wokalowi, ale przede wszystkim, dzięki wybitnie udanemu falsetowi. Na tym falsecie niestety zbudowana jest niemal cała druga płyta artysty, co po kilku piosenkach nieco męczy. Kiedy jednak wsłuchamy się w teksty i zrozumiemy smutek Sama, pozwolimy mu łkać. Bo robi to chłopak przepięknie.
Sam Smith na okładce płyty "The Thrill of it All" /

"Blue-eyed soul" czyli "niebieskooki soul", a właściwie "biały soul", to określenie które zostało ukształtowane około lat 60. Jakoś trzeba było nazwać soul wykonywany przez białych artystów dla białej publiczności. I nie chodzi tu o rasizm czy jakąś wybitną potrzebę oddzielania "białej" muzyki od "czarnej", ale po prostu o inne brzmienie. Artyści o korzeniach afrykańskich swój soul śpiewają i tworzą zupełnie inaczej, bardziej żarliwie, rozdzierająco, nie boją się wyrazistych rytmów i zaskakujących rozwiązań.

Białoskórzy, którzy pokochali najpierw jazz i blues, a potem soul i r&b podchodzą do tych gatunków inaczej. I chociażby ze względu na biologiczne uwarunkowania głosów - ich muzyka w tym stylu zawsze będzie nieco inna. Słychać to u Amy Winehouse, Adele, czy Selah Sue. Słychać i u Sama Smitha, którego spokojnie można włączyć w poczet najlepszych i najbardziej poruszających artystów z nurtu białego soulu. "The Thrill of it All" to właściwie apoteoza tego gatunku. "Soul" po angielsku oznacza "duszę", a czy można dopuścić swoją duszę do głosu bardziej, niż mówiąc o swoich najtrudniejszych, najgłębszych uczuciach? Sam pozwolił swojej duszy przemówić, a z jego niebieskich oczu płyną łzy.

Reklama

Trudno krytykować Sama Smitha za kształt całej płyty, choć jak słusznie zauważył Alex Petridis z renomowanego "The Guardian", Sam z producentami mogli nieco bardziej album doszlifować. Panowie skupili się na wyrazie i wartości emocjonalnej - ich prawo. Ucierpiały na tym kompozycje. Bo "The Thrill..." to właściwie kilka schematów powtarzanych. Sam śpiewa z towarzyszeniem prostego akordowego akompaniamentu fortepianu. Sam śpiewa z chórkiem gospel. Sam wchodzi w dramatyczny falset.

Nawet, jeśli zdarzy się coś niezwykłego - jak w poruszającym, rozwijającym się na tle coraz bardziej wyrazistej perkusji "HIM", w którym Sam mierzy się z odbiorem Kościoła chrześcijańskiego - momenty te nikną w morzu podobnych brzmień i rozwiązań. Nawet poruszające "Scars", w którym artysta śpiewa o swoich emocjonalnych bliznach, rozpływa się na tle delikatnej gitary i w onirycznej melodii.

Cała siła drugiego albumu Smitha spoczywa więc na tekstach. W te jednak trzeba się mocno wsłuchać, ponieważ, jak to zwykle bywa z osobą mówiącą w smutku i rozpaczy, Sam nie śpiewa ani wyraziście ani zbyt aktorsko. Słowa więc zlewają się w jedną gładką masę, chociaż artysta porusza tematy bardzo trudne. Mówi o rodzinnym aspekcie rozstania z partnerem, o tym jak trudno jest zrezygnować z życia w "przybranej" rodzinie. Mówi o uciekaniu się do wiary w chwilach załamania, o rozterkach nad własną moralnością.

Kiedy Emeli Sande wydała swoje "Long Live the Angels", na którym leczyła rany po rozstaniu z mężem, przekazała w swoich utworach wściekłość, rozterki, żal, ale też pogodzenie się z losem. Fleetwood Mac na historycznym już "Rumours" przeszli krok po kroku przez wszystkie problemy swojego związku, obrzucając się wyzwiskami i w końcu też dziękując sobie za obecność i pomoc. Albumy "rozstaniowe" nie są łatwe, ale zawsze znajdą swoich odbiorców. W końcu zawsze gdzieś ktoś cierpi podobnie i jest w stanie utożsamić się z przepięknie wyrażonymi emocjami artysty-muzyka.

I Sam Smith znajdzie kilka złamanych serc, które zapamiętają się w jego romantycznych balladach, poruszającym płaczu w zachwycających melodiach wyśpiewanych perfekcyjnym falsetem, w jego minimalistycznych fortepianowych wstawkach. I może to świadczyć będzie o wartości "The Thrill of it All". W końcu bowiem, głównym zadaniem muzyki, jest wzbudzać emocje, a nie zachwycać perfekcją produkcji.

Sam Smith "The Thrill of it All", Universal

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sam Smith | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama