Reklama

Recenzja Royal Blood "Royal Blood": W retro graniu robi się tłoczno

Sępy krążą wokół podium. Zbudował je Jack White, przesiadywali na nim The Black Keys, póki nie spadli zeń ostatnim krążkiem. Pretendenci kołują. Ślinią się i kołują. Wśród nich Royal Blood.

We współczesnym rocku można spokojnie wyróżnić dwie dominujące mody. Pierwsza z nich - ta dla ciężarowców - to niespodziewany powrót do dooma, popularność sludge'a i stonera, których po wszelakich pirackich stronach zatrzęsienie, a młodych adeptów istny wysyp. Drugą modą - bardziej hipsterską - jest garażowe retro granie. Dziewczynki z dobrych domów, które pierwsze łzy toczyły przy dźwiękach debiutanckiej płyty Lykke Li, czy Florence & the Machine, dziś chcą tracić dziewictwo w garażu, ze zbuntowanym i wydzierganym niegrzecznym rockowym chłopcem. Wyją na koncertach, uderzają w styl boho i marzą, żeby ich dziadkiem był któryś z muzyków The Troggs.

Reklama

Muzycznie współczesna garażowa elita prezentuje się całkiem fajnie. Bez wstydu i urazy dla własnego muzycznego gustu można słuchać takich Rival Sons czy Wolfmother. A revival ów jest już tak w muzykę wrośnięty, że niektórzy, jak The Black Keys już nawet od takiego grania odchodzą. W ich przypadku ze skutkiem raczej smutnym.

Na tym tle debiucik Royal Blood wypada bardzo przyzwoicie. To kolejny duet (!) na tej scenie, który gra jakby był kwartetem, co dla neo-garażu jest jakoś tam symptomatyczne. W muzyce wszystko się zgadza. Są agresywne gitary, jest trochę histeryczny wokal (myślcie: naspeedowany Thom Yorke, albo bardziej wkurzony White) i są mocne numery. I to ostatnie jest chyba najważniejsze, bo grać przyzwoicie umie wielu. Ale grać coś przyzwoitego, to już inna sprawa.

Najmocniejszymi momentami płyty są zdecydowanie zacinający "Ten Tonne Skeleton", który przy swoim ciężarze ma zadziwiająco duży potencjał parkietowy czy otwierający album "Out of the Black", numer megaintensywny i doskonale pokazujący słuchaczowi, na jakich warunkach odbędzie się odsłuch. Do tego bardzo fajna melodia. Radę daje też singlowe "Figure It Out", które poniekąd skrada się do słuchacza, by dać po łbie świetnym refrenem. Bardzo White Stripesowskim. A "Blood Hands" zręcznie sprawia, że człowiek stoi przy ścianie i z przerażeniem zasłania dłońmi jądra. Subtelności duet nie ma za grosz. Ale doskonale rekompensuje to doskonałą sekcją i naprawdę zabójczymi zagrywkami na gitarze. Numerów słabszych jest tu na szczęście zaledwie garstka, ale trudno wszak żeby cały album był jednym wielkim stadionowym bangerem. "Royal Blood" dowodzi jednak, że cały hype wywołany epką i koncertami duetu wcale nie był (a o to przecież nietrudno) przesadzony. Oby tylko nie okazało się, że na fajnym debiucie kończy się duetowi fajny repertuar. Kolejnego Jeta nikomu nie trzeba.

Jak będzie, tak będzie. Ale jeśli tendencja się utrzyma, walka sępów o garage/retro rockowe podium będzie najważniejszym zjawiskiem w rockandrollu A.D. 2014.

Royal Blood "Royal Blood", Warner Music

7/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Royal Blood | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy