Reklama

Recenzja Robert Plant "Carry Fire": Jak wino

Facet, który wszystko może, a niczego nie musi. Jego "Carry Fire" tu zmiany nie przynosi. I całe szczęście.

Facet, który wszystko może, a niczego nie musi. Jego "Carry Fire" tu zmiany nie przynosi. I całe szczęście.
Robert Plant na okładce płyty "Carry Fire" /

Mało jest artystów tego formatu i takiej metryki, którzy przez lata utrzymali taką wiarygodność, jak Robert Plant. Koledzy po fachu rozmieniają się na drobne, odwalają obwoźne pajacjady spod znaku mielonego z bemaru i pracy z nożyczkami przy kuponach. Plant natomiast, pomijając może niekoniecznie wspaniałe płyty z okresu pudel-rockowego (choć, kto powie co złego na przykład o "29 Palms", zarobi po uchu) praktycznie nigdy chyba nie nagrał niczego niedobrego.

A od czasu wypełnionej coverami "Dreamland" (numery Tima Buckleya, Skipa Spence'a, Boba Dylana, Grateful Dead) produkuje praktycznie sztos za sztosem. Doskonale dowodzi, że jest życie po wielkim zespole, choćby to było i Led Zeppelin. I że jeden z najbardziej charyzmatycznych rockowych frontmanów wszech czasów nie jest skazany na świecenie posiwiałymi włosami na klacie i pomarszczoną skórą (skojarzenie z Iggym Popem niezamierzone) w przeróżnych autoparodystycznych eskapadach.

Reklama

Pierwsze primo. Choć na okładce się nie pojawiają, na jedenastej solówce Planta po raz drugi wspierają Sensational Space Shifters, z dodatkiem Setha Lakemana i Chrissie Hynde, liderki The Pretenders (która z Plantem wykonuje cover starego bluegrassowego standardu "Bluebirds over the Mountain"). I to wsparcie absolutnie fantastyczne, bo czy na modłę folkową (np "The May Queen"), rockowo-balladziarską w stylu Ryana (nie ma literówki) Adamsa ("New World..."), czy choćby etniczną (numer tytułowy), feeling, synergia i chemia, jakie stają się udziałem ekipy, to po prostu czarodziejstwo.

Ponownie też warto zwrócić uwagę na inteligencję muzyczną samego Planta. Wszak to facet, który jest absolutną wokalną siłownią i większość kolegów po fachu zjada z podobną łatwością, jak mój pies parówki. Tymczasem na "Carry Fire" zgodnie z tym, do czego nas ostatnio przyzwyczaił, owszem - jest w centrum uwagi. Ale dokonuje tego ze szlachetną zachowawczością. Rozumie, że czasem mniej, to więcej. Wie, jak nie przesolić zupy. I oczywiście zgodnie ze swoją metodą nie do końca śpiewa, a raczej "ośpiewuje" linie melodyczne.

Ale mocą "Carry Fire" jest też repertuar. Oczywistych bangerów i stadionówek naturalnie próżno tu szukać, a część numerów, jak choćby "Keep It Hid" zdaje się wywodzić z jammowania, czy wręcz plumkania w kanciapie. Szczególnie, że przy tym numerze przez chwilę zastanawiałem się, czy na playliście nie podmienił mi jakiś chochlik Planta na The National. Zresztą skojarzeń i odniesień tu bez liku. Plant jest bowiem prawdziwym wagabundą i nie stanowi dla niego problemu skakanie od bluesowo-rootsowych tradycji południa USA, przez Bliski Wschód, muzykę afrykańską, by znowu wylądować gdzieś w appalaskiej pieczarze i wdziewać muzyczne ogrodniczki. W każdym wydaniu efekty na wyjściu są miodne i do wielokrotnego użytku. Bo tu się wszystkiego za jednym razem nie ogarnie. Ponownie: czasem mniej, to więcej.

I właściwie całość impresji na temat "Carry Fire" można zamknąć w dwóch-trzech zdaniach. Znakomita płyta faceta, który wszystko może, a niczego nie musi. Plant jest jak wino. Im starszy, tym szlachetniejszy. Chapeau bas.

Robert Plant "Carry Fire", Warner Music Poland

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Robert Plant | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy