Reklama

Recenzja Rau Performance "Mistrz sztuki": Nie tylko dla millenialsów

Co by było gdyby Woody Allen był młodym muzykiem i przyszło mu żyć na warszawskim, całodobowym targowisku próżności, ze smartfonem przyklejonym do głowy, rapem i techno w słuchawkach i skrętem w kąciku ust? Ano Rau by był.

Co by było gdyby Woody Allen był młodym muzykiem i przyszło mu żyć na warszawskim, całodobowym targowisku próżności, ze smartfonem przyklejonym do głowy, rapem i techno w słuchawkach i skrętem w kąciku ust? Ano Rau by był.
Rau na okładce płyty "Mistrz sztuki" /

Największą bolączką polskiego hip hopu jest deficyt silnych styli. Trapowe bity przynoszą bliźniacze rytmy i melodyjki, śpiewający (czy raczej: próbujący śpiewać) raperzy z zapiętym auto-tunem są trudni do odróżnienia, brak im umiejętności charakterystycznego, własnego pisania. Poczucie słuchania w kółko jednego, często niestety przypałowego utworu bywa nieznośne. Na tym tle Rau Performance, wcześniej zapisany trzema wielki literami (z kropkami między nimi) i związany z Alkopoligamią, obecnie niezależny, jest wizjonerem, pawiem pośród dachowych gołębi. Zresztą nie potrzeba średniego, gatunkowego tła, by warszawiak mocno błyszczał.

Reklama

"Mistrz sztuki" dobrze wypada od strony muzycznej. Nawet miękki afrotrap z brzmieniami a la marimba, teoretycznie największa nuda jaką można sobie wyobrazić, ma autorski, producencki sznyt, o czym przekonuje "Dojadamy" (również afrotrapowy "Mistrz Sztuki" robi się z kolei inny przez pchnięcie go w cyrkową stronę). Rau wykręci nieoczywisty bas, puści hi-haty inaczej niż konkurencja, pobawi się rytmem, doaranżuje. Jest świetny w klimatach sennych, lepkich i paranoicznych ("U mnie w pracy", "Update", "Marijuana" ), zwłaszcza, że nigdy nie wiesz, kiedy wrzuci drugi bieg. Doskonale radzi sobie w okolicach techno ("Parapety", świetna, tropikalna "Noc"), płynnie adaptuje klubową motorykę, ale kiedy przychodzi do ironicznego disco z podwójnym klaśnięciem ("Nie dzwoń, nie pisz") też jest bardzo dobrze. Ba, słuchając "Akvarivm" ma się wrażenie, że tak powinien brzmieć dziś Timbaland, gdyby był ogarnięty.

Nie tylko produkcja jest triumfem wyobraźni. Niestety trzeba przejść jeszcze raz przez te same tytuły, które padły przy okazji podkładów (ograniczenie kompozycji do tej roli bywa krzywdzące), by pokazać, że z pisaniem i nawijaniem jest analogicznie. Tak więc "Dojadamy" - prosty temat podany w nieoczywisty, abstrakcyjny sposób z zaskakującym zestawem raperów (śmieszkowy Kapota, hardkorowiec-artysta Żyto i autotune'owy, podwórkowy zip Frosti Rege); wyborna nonszalancja w "Nie dzwoń, nie pisz"; odpowiednie, w pełni adekwatne do potrzeb numeru podśpiewywanie w "U mnie pracy" i "Ruchomych schodach"; skrajnie zmęczony flow a la polski Stromae w "Nocy" i cała umemłana w gandzi gadka w "Marijuanie", w której sposób dopowiadania wersów kojarzy się ze sposobem w jakim słowa materializują się w umyśle człowieka w stanie alternatywnym. Wyszczególnię najbardziej rapowe rzeczy na albumie - zazębiający się błyskotliwie słowotok w "Nikt w Polsce" i sprytnie wykorzystującego wieloznaczność wyrazów "Mistrza sztuki", bo frakcja odbiorców od motania rymów, ta z filologicznym zacięciem, z pewnością doceni.

Co ważne, płyta nie jest tylko sumą dobrych bitów i dobrego, ciekawego rymowania. Ma swój pomysł i wydźwięk. Pięknie podsumowuje nerwicę miejskich natręctw z wpraszającą się w życie technologią, gonitwę za stołkiem w biurze i modą na ulicach. Mówi o życiu z wciśniętym capslockiem i akwenach, gdzie "piranie przeszkadzają mniej, gdy sumy okrągłe wpływają". Widzę - może trochę na wyrost - Raua jako Woody'ego Allena tej sceny. Bez niepotrzebnej paplaniny i z utrzymanym pod kontrolą zacięciem artystowskim. Idealnie nie jest, irytuje mnie "FYI", które brzmi jak zerżnięte z "MfG" Die Fanta Vier, pożyczone od Belmondo/Kaz Bałagane, głupiomądre, (czy może raczej sprytno-infantylne) nawijanie w stylu "Ty jesteś placek, masz mały wacek / szamiesz śmiejżelki i czekotubki / twoje larwy to ścierki, twoje ziomki to głupki" czy marnowanie utworów na postmodernistyczne trajkotanie o robieniu bitów ("Parapety", to było na "Mołzie" i starczy). Ale w zakresie - przepraszam za spóźnioną o przynajmniej dychę kategorię - hipster rapu, nie ma nic lepszego. Rau Performance wpasowuje się między pustawe, choć gęste linijki Taco Hemingwaya, a przefajnionego, nieśmiesznego Holaka; między kwaśny styl Hewry, a megalomańskie szarże babiarza Adiego Nowaka (jest obecny na krążku). Dobrze mieć tu kogoś tak zdolnego.

Rau Performance "Mistrz Sztuki", wyd. własne

8/10 


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: RAU
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy