Reklama

​Recenzja P.Unity "Pulp": Puls, wyobraźnia i brud

Funk jest dziki, funk jest zły, funk jest na płycie P.Unity. Żywy i gotów przyjmować różne postaci.

Funk jest dziki, funk jest zły, funk jest na płycie P.Unity. Żywy i gotów przyjmować różne postaci.
P.Unity jest dobrze naoliwioną funkową maszyną /

Warszawa to naprawdę funkowe miasto. Nie wierzycie? Dowodów jest aż nadto, poczynając od niezapomnianego Easy Band All Stars, przez Łąki Łan, Mama Selitę, aż po Break Da Funk i didżejski kolektyw Soul Service. Wszystko to artyści, którzy swoją potężną pulsację wypracowywali na żywo, w klubach, pośród tańczących ludzi i byli scenicznymi wyjadaczami, nim wepchnęli się do studia. Dziesięcioosobowe P.Unity pasuje do tego towarzystwa jak nikt inny. Kto nie obcował jeszcze z tą energią, temu "Pulp" rozwieje wątpliwości.

To nie jest żadne funky gotowe bujać się z Filonem, ani żaden funczek w typie Mateusza Krautwursta, taki w sam raz do pilatesu. I przekonuje o tym otwierające "Milk", które zaczyna się jakby ktoś przerzucał szuflą węgiel, potem przynosi przemysłową, nieokrzesaną wibrację i zdeformowany, robotyczny blues. Bębnów z "Something" możesz nie lubić, ale i tak nie oprzesz się ich mięsistości, bo jeżeli gdzieś są lepsze, to co najwyżej parę numerów dalej, w "Soulschool". Obydwa numery świetnie wykorzystują dęciaki, a dodać trzeba, że jest co wykorzystywać, na pokładzie jest trębacz, saksofonista i puzonista. Ekipa umie zamieszać. Takie "1" to rytmiczny helikopter i klawiszowe plamy, których nie sposób wywabić.

Reklama

Duch Stone'a i Clintona przywoływany jest nie raz i ci klasycy to dość oczywiste skojarzenie. Nie jedyne. "Streets" brzmi momentami jak jakiś zapomniany groove, wyciągnięty z radiowego archiwum przez wspomniane Soul Service. Gdybyśmy mieli inne czasy, jakiś lokalny Dr. Dre samplowałby "FUNKJEST" do zdarcia winyla. Bardziej abstrakcyjne, kosmiczne "W.V.O." przywołuje ducha Detroit. "Philosophy", szlachetnie oszczędne na początku i przesadnie roztrąbione później, trafi w nowosoulowe gusta.

Na co więc tu narzekać? Najłatwiej na wokale. Są zróżnicowane, ale niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z nosowym zaśpiewem, zdzieraniem gardła i rapem, czy próbuje się przekombinowanej polszczyzny, czy też średnio zgrabnego angielskiego, pozostawiają obojętne. Niby ani uczucia, ani wyczucia nie brakuje, ale to jeszcze nie to. Gdy Kuba Knap wjeżdża w "FUNKJEST", zawstydza gospodarza swoją swobodą i charyzmą. W "Streets" wokal to prawie Q-Tip, z tym, że to prawie robi wielką różnicę. Najłatwiej polubić dobre chórki.

Wiem, że funk i rock w jednym żyli domu, tylko na moje to ten drugi za często wpada i za długo zostaje. "Rivers up in the Wild" męczy przesterem, zacinającą gitarą, zgiełkiem, skrzekliwym, mulącym śpiewem. "Klan" byłby przepiękny, gdyby dalej pozwalał się cieszyć niespiesznie laną dźwiękową melasą, basem, ale zupełnie niepotrzebnie się zrywa i urockawia. W "Mother" postawienie gitarowej kropki nad i też nie wydaje się potrzebne.

Dość jednak utyskiwań, bo w ogólnym rozrachunku P.Unity jest dobrze naoliwioną funkową maszyną - tym sprawniej działającą, że oliwił Envee i DJ Eprom. Bez nich to by tak nie jechało. Apeluję, żeby docenić wysiłek sporej grupy nieprzypadkowych twórców. Póki co sprzedawanie takiej muzyki w Polsce nadal wydaje się równie straceńcze, co handlowanie olejkiem do opalania na Syberii, ale dobrze by było miło zaskoczyć - autorów, recenzenta i niezależnego wydawcę.

P.Unity "Pulp", wyd.  U Know Me / Funky Mamas & Papas      

7/10 


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy