Reklama

Recenzja Offset "Father of 4": Mąż i żona na jednej płycie rapowali

"Płakałem podczas nagrywania tego albumu. Kocham moje dzieci, zrobiłem to dla nich". Kto by się spodziewał takiego wyznania jednego z Migosów?

"Płakałem podczas nagrywania tego albumu. Kocham moje dzieci, zrobiłem to dla nich". Kto by się spodziewał takiego wyznania jednego z Migosów?
Offset na okładce "Father of 4" ze swoimi dziećmi /

No i mamy komplet. Każdy z członków składu będącego jednym z największych fenomenów popkultury ostatnich lat, ma już na swoim koncie solowy album. Zaczął najbardziej przereklamowany Quavo (co wcale nie oznacza, że zły!), potem więcej niż solidnie zaprezentował się niedoceniony Takeoff, a teraz swoje odbębnił obdarzony największym talentem Offset. I jeśli ktoś wątpił w tego rapera, to "Father of 4" udowadnia, jak bardzo się mylił. Debiut najbardziej specyficznej postaci składu z Atlanty, jest najlepszą płytą z ich obozu.

Reklama

"Father of 4" spełnia praktycznie wszystkie oczekiwania, a nawet przynosi jeszcze więcej. Offset potrafi rapować ("After Dark"), wie co to dobry hook (serio, "Lick" i "Underrated" są naprawdę boskie), a auto-tune jest jego wiernym kompanem, a nie narzędziem służącym do maskowania braków. Trochę gorzej z pisaniem, bo i owszem, głupkowate treści też się zdarzają, jednak całość przedstawia trochę inną postać niż na wcześniejszych produkcjach. Drogie ubrania i samochody schodzą na dalszy plan - dzieło przedstawia kochającego ojca (tytułowy utwór, w którym każdemu z dzieci poświęconych jest kilka wersów chwyta za serce), faceta walczącego z problemami i przyznającego się do błędów. Jaki to kontrast z wcześniejszym sloganem "Young Rich Niggas".

Poważniejsze, czasami nawet mroczne treści i reminiscencje, dostały dobre i mocne tło. W przeciwieństwie do rapu, w muzyce nie ma zaskoczeń - jest to cały czas prosto linia od Migos i współczesnego brzmienia południa. Pełna prostych, oszczędnych, często bardzo przestrzennych beatów ("How Did I Get Here" i "Made Men"), wśród których ukrytych jest sporo smaczków i genialnych aranży jak w "Wild Wild West". Najwięcej podkładów dostarczył Metro Boomin, jeden z najbardziej zapracowanych producentów w branży. Beaty, z hurtowo dostarczanych paczek, nie przedstawiają nic nowego, ale w żadnym wypadku nie schodzą poniżej wysokiego poziomu. Pozostali, wśród których są m.in. Zaytoven, Dre Moon i Cubeatz, też nie zawodzą - jest solidnie, ale tylko ten ostatni pokusił się o stworzenie nośnego hitu, najmocniejszego w zestawie "Clout".

"Father of 4" wygrywa na jeszcze jednym, bardzo ważnym polu, co wcale nie jest takie oczywiste, jeśli chodzi o hiphopowe albumy. Czym byłyby mainstreamowe płyty bez wielkich nazwisk? Tutaj o dziwo, goście dali radę, często nawet znacząco podnieśli poziom. Mocną reprezentację wystawiło południe - poczynając od klasyków jak CeeLo Green (fantastyczny refren w banalnym "North Star") czy otwierający całą zabawę Big Rube. Są też Gucci Mane,"odnaleziony" po latach Anglik, ciągle trzymający formę 21 Savage, i delikatnie przynudzający Travis Scott. Mało? Rodzinną atmosferę zapewniają żona Cardi B i kuzyn Quavo, a ze wschodu, niczym król przybywa J. Cole.

Debiut Offseta nie powiela błędów "Culture II", ostatniej płyty Migos, i solowych dokonań kolegów z zespołu. Nie cierpi na przeładowanie liczbą utworów, przytłaczającą liczbą gości, produkcją robioną na jedno kopyto i nudnymi wypełniaczami. Co najważniejsze, to sam raper pokazał się z dobrej strony. I to tak, że w końcu bez jakichkolwiek wątpliwości można stwierdzić, że jest najlepszy. W swoim składzie, a to też coś.

Offset "Father of 4", Motown

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: offset
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy