Reklama

Recenzja Neil Young "Storytone": Niespożyte zapasy kreatywności

Niedawno nadawał z antycznej budki telefonicznej. Teraz zmienia biegun i wydaje płytę nagraną aż dwukrotnie.

Neil Young należy do takich artystów, że nawet gdyby wpadł na pomysł nagrania dźwięków swojej niestrawności, krytyka pochyliłaby się nad takim materiałem i wychwalałaby go wniebogłosy. Sęk w tym, że poziom trzyma tak wyśrubowany, że trudno czynić z tego zarzut. Storytone, od którego płyta bierze tytuł, to wynalezione w 1939 roku elektryczne pianino i jednocześnie pierwszy tego typu instrument, który trafił do masowej produkcji. Nie znaczy to, że Young ogranicza się do grania tylko na nim. Nie, choć sięga po nie w kilku numerach. Koncept płyty jest inny. Dostajemy 10 kawałków nagranych w jednej wersji przez Younga solo, co oznacza jeden instrument plus głos. W drugiej wersji te same numery maestro wykonuje w towarzystwie 92-osobowej orkiestry (większość), zespołu, albo jazzowego big bandu.

Reklama

Niebywale przyjemnie patrzeć, jak z prostego, szczerego (i zwykle pięknego) numeru Younga robi się coś na kształt muzyki filmowej rozpiętej gdzieś między Howardem Shore'em i Hansem Zimmerem. Bo orkiestracje faktycznie brzmią tu bardzo powłóczyście i filmowo. Czuć typowe dla kina granie kontrapunktem. Czuć pompę. Choć przy tak dużym składzie muzyków trudno byłoby się spodziewać kameralistyki. Takie podejście, to znaczy podanie słuchaczowi dwóch wersji tych samych numerów i - to ważne - realizowanych pod okiem jednej i tej samej osoby, czy raczej tego samego zespołu osób, to jakby poprowadzony dalej temat orkiestrowego coveru. Bo jeśli robi się orkiestrową wersję czyjegoś numeru, to inna sprawa, niż kiedy nagrywa się równoległe wersje i sam autor może je klepnąć z całym dobrodziejstwem swojego autorytetu.

Zrazu słychać, które utwory Young komponował na gitarze, które na pianinie (wśród tych przepiękne "Plastic Flowers" i "Glimmer" w orkiestrowej wersji brzmiące mocno gershwinowsko). I te gitarowe z towarzyszeniem filharmoników wypadają ciekawiej, co oczywiście nie znaczy, że to lepsze piosenki. Bo piosenki, jak zwykle u Younga, niezależnie od metod twórczych są absolutnie fantastyczne. Nieważne, czy to bluesy, czy folki. Nieważne, czy ballady, czy numery z ostrzejszym pazurem. Young to po prostu jeden z największych żyjących songwriterów. Kropka.

I tu oczywiście chwilka na utyskiwanie. Fanem muzyki targniętej gigantomanią nie jestem i słuchanie wersji orkiestrowej ciurkiem jednak mocno mnie męczy, więc jakbym nie doceniał eksperymentu - wolę część minimalną. Sam jednak eksperyment, w kontekście ubiegłorocznych "Psychedelic Pill" i "Americany" oraz tegorocznego "A Letter Home" dowodzi, że mimo wieku, Young ma niespożyte zapasy kreatywności i nie interesuje go - wzorem innych - wydawanie jednego przewidywalnego albumu raz na kilka lat. Czy to presja stanu zdrowia, bo wszak niedawno zmagał się z tętniakiem? Czy może sportowa złość powodowana rozwodem z żoną Pegi (36 lat małżeńskiego stażu) i hardcore'ową kosą, jaką z tego powodu ma obecnie z Davidem Crosbym? Nie sposób powiedzieć. Natomiast na pewno pracuje Young na to, żeby nikt nie zarzucił mu, że jest wyłącznie tytanem amerykańskiej (w sensie kontynentu, Young to Kanadyjczyk) literackiej tradycji oralnej (czyt. dziadem od smęcenia o przeszłości). Zamiast tego mamy dziada z takim artystycznym ADHD, że człowiek chciałby mu na koncert przynieść relanium albo clonazepan. A że efekty tego ADHD są artystycznie najwyższej próby, niech się maestro jak najdłużej cieszy dobrym zdrowiem i tak wzmożoną aktywnością.

Neil Young "Storytone", Warner Music Poland

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Neil Young | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy