Reklama

​Recenzja neena "Flipside": Debiut roku?

Kolejny dowód na to, że talent shows - wbrew narzekaniom wielu widzów - naprawdę się przydają.

Kolejny dowód na to, że talent shows - wbrew narzekaniom wielu widzów - naprawdę się przydają.
To naprawdę świetny album, w którym trudno znaleźć wyraźne wady /

Tyle było tych talent shows w historii, ale chyba żaden nie prezentował tak różnorodności sceny muzycznej jak "Must Be The Music". O ile zatrważająca część programów muzycznych polegała na odtwarzaniu, w przypadku polsatowskiego programu artyści najczęściej przyciągnąć musieli nie tylko swoim głosem i charyzmą, ale również własnymi kompozycjami. Przez to spora część błyszczących głosów z innych programów bladła, gdy przychodziło już do nagrania autorskiego materiału, bo sam wspaniały wokal w końcu cudów nie zdziała. Jasne, "Must Be The Music" też zaliczało spore wpadki (uff, jak dobrze, że nikt już nie pamięta laureatów siódmej edycji), ale sukcesy artystyczne takich grup jak Be.My, LemON, Enej, Eris is My Homegirl czy Besides pokazywały, że tkwi w tej formule pewna metoda - co więcej, metoda przekładająca się na faktyczne zainteresowanie wśród słuchaczy bez specjalnych kompromisów ze strony twórców.

Reklama

I w dziewiątej edycji pojawiła się 15-letnia wówczas Nina Karpińska, która dla wielu była faworytką. Zdobyła wówczas drugie miejsce, ale i tak ta wysoka pozycja niespecjalnie dziwiła - mimo swojego młodego wieku artystka zaskoczyła jurorów i widzów niespotykaną jak na ten wiek dojrzałością muzyczną. A jak sprawdza się jej debiut wydany trzy lata po pojawieniu się w telewizji?

Pamiętam, że podczas dziewiątej edycji "Must Be The Music" Nina - ukrywająca się teraz pod pseudonimem neena - porównywana była do Björk. I debiutanckie "Flipside" udowadnia, że nie było to zbyt trafne porównanie. Tam, gdzie islandzka wokalistka szarżowała, tam rodzima artystka prowadzi swoje partie stosunkowo spokojnie i pewnie; gdzie autorka "Homogenic" odważnie eksperymentowała z formą, tam bohaterka dzisiejszej recenzji trzyma się stosunkowo klasycznej piosenkowej konstrukcji. Również od samej strony użytych środków i kompozycji Neena wypada na większą tradycjonalistkę, chociaż - nie da się ukryć - muzyczni konserwatyści mogą miejscami łapać się za głowę.

Głos? Również nietrafione porównanie, bo jeżeli już do kogoś ją porównywać, to bardziej do Karin Dreijer - połówki duetu The Knife, odpowiedzialną za projekt Fever Ray. Podobne akcentowanie i ten sam rodzaj ściskania głosek podczas wchodzenia na wyższe rejestry. neena obdarzona jest jednak nieco niższą, silniejszą barwą, dzięki czemu - koniec końców - wkłada w ten śpiew też sporo swojego charakteru. O żadnym plagiacie więc nie można mówić. Biorąc pod uwagę to, że autorka "Flipside" nie ukrywa także swoich inspiracji Lykke Li, możecie dojść już do jednego wniosku. Znacznie upraszczając, debiut Niny Karpińskiej chętnie romansuje z klimatami skandynawskiego, alternatywnego popu.

Jasne, wybór Bartosza Dziedzica jako producenta albumu był pod tym względem strzałem w dziesiątkę. Jeżeli bowiem szukać kogoś, kto odruchowo będzie czuł, jak wrzucać słuchacza w wir popowej przystępności, nie rezygnując jednocześnie z nieco bardziej ambitnych brzmień, współtwórca "Grandy" Brodki czy tegorocznego "Małomiasteczkowego" Dawida Podsiadły sprawdzi się idealnie.

Jednak w przeciwieństwie do tych wymienionych krążków, całość operuje ciemniejszymi barwami. Po części dzięki mocno wysuniętym, wyrazistym partiom gitary basowej, czego można już doświadczyć w wolno stąpającym, rozpoczynającym krążek "Strange Land". Sporo tu elektroniki, ale została wpleciona na tyle wdzięcznie, że "Flipside" daleko do miana krążków syntetycznych w brzmieniu. Doskonale słychać to w "Last Call". Utwór ten wykonywany jeszcze w czasach występów w "Must Be The Music", przeszedł od tamtej pory niemałą ewolucję i mimo mocnego udziału syntezatorów znacznie bliżej mu teraz do neo-psychodelii w stylu Tame Impali czy rodzimego niXes niż electro-popu. To zresztą kolejny trop, na jaki jesteśmy często naprowadzani, również pod kątem charakterystycznego, matowego brzmienia.

Interesująco wypada wdrażanie tych z lekka barokowych harmonii w "No One" (to klawesyn?), chociaż trudno nie odnieść wrażenia, że najciekawiej robi się tu dopiero wraz z wejściem sekcji rytmicznej, a wcześniejsze trzy minuty numeru należy traktować zaledwie jako rozgrzewkę. Wyjątkowo przystępne okazuje się "Silver Lining" oscylujące wokół kawiarnianego popu przełomu XX i XXI wieku (przy pierwszych sekundach łatwo pomylić się, że mamy do czynienia z samplem z tamtych lat!) i stanowiące bardzo przyjemny oddech.

Utwory te bledną jednak przy "Sun": piosence, dzięki której neenie zarzucić można artystyczne ADHD. Pomysłami, które zmieściły się w tym jednym numerze, dałoby się obdzielić kolejną EP-kę. Jasne, niektórzy oskarżą artystkę, że dzieje się tu za dużo. I mogą mieć rację: te przejścia od jazzowych harmonii z intra, przez popędzający na nisko osadzonych arpeggiach electro-pop, do kalifornijskich klimatów gitarowych, w międzyczasie zahaczając po drodze o trip-hop w duchu The Cinematic Orchestra, to naprawdę sporo. Na szczęście zaaranżowane to zostało ze sporym wyczuciem i wypada zwyczajnie naturalnie, świadcząc o wysokiej klasie artystki oraz jej producenta.

A jednak mam jeden mały problem z "Flipside". To naprawdę świetny album, w którym trudno znaleźć wyraźne wady. Ba, to jedna z lepszych premier na rodzimym rynku w tym roku i poważny kandydat do debiutu roku. Ale ciągle mam wrażenie, że to dopiero rozgrzewka przed czymś dużo większym, jeszcze ambitniejszym i lepiej wyreżyserowanym. Cóż, de facto neena dopiero rozpoczyna swoją karierę muzyczną, więc wierzę, że najlepsze dopiero przed nią. Niech ta ocena będzie też kredytem zaufania dla Niny Karpińskiej. Wierzę w Ciebie - nie zawiedź mnie, proszę.

neena, "Flipside", Warner Music Poland

8/10


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy