Reklama

Recenzja Nas "NASIR": Akt Naskarżenia

Jeżeli jeden z pretendentów do tytułu rapera wszech czasów nagrywa po sześciu latach zaangażowany materiał, a do tego pieczę nad muzyką sprawuje Kanye West, to to musi być wydarzenie. I jest.

Jeżeli jeden z pretendentów do tytułu rapera wszech czasów nagrywa po sześciu latach zaangażowany materiał, a do tego pieczę nad muzyką sprawuje Kanye West, to to musi być wydarzenie. I jest.
Okładka płyty "NASIR" Nasa /

Ta pasja w głosie i przykuwająca do głośników charyzma. Ta naturalność z jaką łamie rygory bitu i wychodzi poza niego. Ta erudycja, z polskiego punktu widzenia może nie aż tak imponująca, ale w amerykańskim hip hopie głównego nurtu sprzed Kendricka - wyjątkowa. Nas wielkim raperem jest i tutaj nie ma dyskusji.

Gorzej, że wielkiej dyskografii nie ma. Po ikonicznym, niespełna 40-minutowym debiucie nigdy nie nagrał dorównującej mu płyty, a mnóstwo razy próbował. Swoje krążki rozwlekał, obsadzał mnóstwem gości, fatalnie dobierał podkłady, pomysł - jeśli go już miał - często mu uciekał. Był piekielnie nierówny, przegrywał walkę z manią wielkości. Na jedno "Ether" przypadało jedno "Braveheart Party". Każde "Made You Look" miało odbicie w postaci swojego "I Can".

Reklama

No to teraz proszę przyjąć do wiadomości, że Nas ma całkiem zwartą, siedmioutworową płytę spiętą konceptem siedmiu grzechów głównych. Facet jest skoncentrowany, często wkurzony - nie rozwodem, niewłaściwą temperaturą szampana czy niedostatecznie gorliwym fellatio, a stanem świadomości rasowej, zakłamywaną historią, rozkładem społeczeństw, tym kalibrem spraw. Za muzykę odpowiada powracający z bardzo, bardzo dalekiej podróży Kanye West. Gościnnie jest on i The-Dream - nie tylko nie przeszkadzają, ale wspólne, 7-minutowe "everything" jest najlepsze na płycie i czaruje nie tylko świetnymi, punktującymi zwrotkami, ale również słodkimi harmoniami wokalnymi w zestawieniu z industrialnymi bębnami. Za to żadnych Ginuwine'ów, Robertów Kellych i im podobnych.

Jones naprawdę pluje ogniem, a wersów pod ciśnieniem ma bez liku. Nie zawsze, ale już w otwierającym "Not for radio" dokonuje rewizji historii. W piorunującej mieszance rasowej dumy (no właśnie, duma to grzech główny), czarnego mesjanizmu i zapędów rewolucyjnych dostaje się abolicjoniście Lincolnowi, obalony jest mit dobrego białego farmera - Williego Lyncha. Nas może być trochę nawiedzony, jego sprawa, ale gdy dostaje ten sampel z hymnu z "Polowania na czerwony październik" i razem z nim słyszymy te rosyjskie chóry (które swoją drogą traktują o podobnych rzeczach - ojczyźnie, przodkach i wspomnianej dumie), to klękajcie słuchacze.

"Cops Shot That Kid" przynosi gniew, napastuje powtarzanym w kółko kawałkiem wokalu Slick Ricka, bas brzęczy jak mucha, całość przeczytają dziwne wrzaski i jeżeli ktoś nie jest fanem dajmy na to Public Enemy, nie rozumie, że czasem rolą rapu jest być niemiłym dla ucha, ten się wymęczy. Ale zrelaksuje go za to "Adam & Eve" zbudowane na ładnym pianinie i mnóstwie kolorowych rekwizytów w wersach, a przede wszystkim "Bonjour" - bo to bardziej Jay-Z niż Nasir: romantyczny motyw, sporo słońca, rozpusta jako grzech główny, któremu się po ludzku ulega.

Uprzedzam jednak, że skok od "Cops..." do "Bonjour" skutkuje pominięciem "White Label". A tam padają wersy takie jak "We building businesses, you can be mad if you want / It's bubbly 'til it's bubbles we see / Drinkin' like Dean Martin is nothin' to me". Rzecz traktuje o nieumiarkowaniu, plastycznie przedstawia wygodne życie, a ja cytuję specjalnie w oryginale, proszę przeczytać pod nosem na głos i zobaczyć jak to jest zorganizowane brzmieniowo.

Nas bywa sumieniem całej rasy, plastycznym, zdystansowanym obserwatorem świata futer szynszyli tańczących duchów gangsterów i typowym emce na misji, gotowym po tych wszystkich latach coś udowodnić. Chciałoby się czasem innej proporcji między tymi wcieleniami, tak jak i Kanyego Westa, który (wraz ze świtą asystentów oczywiście) mniej by wycinał i wklejał, a więcej produkował, bo jak trafia, to trafia, za to "Simple Things" wydaje się po prostu niechlujne i szkicowe. To wciąż jednak profesorska lekcja historii, rymowanego reportażu, postawy prospołecznej i muzyki w bardzo atrakcyjnej pigułce. Czołówka płyt Jonesa.

Nas "NASIR", Mass Appeal/Def Jam

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nas | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy