Reklama

Recenzja Miguel "War & Leisure": Same dobre wzorce

Ostatnia nadzieja wyuzdanego i psychodelicznego R&B uderza jeszcze mocniej, choć tym razem w trochę innym klimacie.

Ostatnia nadzieja wyuzdanego i psychodelicznego R&B uderza jeszcze mocniej, choć tym razem w trochę innym klimacie.
Miguel na okładce płyty "War & Leisure" /

"Wildheart". To dopiero była jazda! Trochę gitar, dużo inspiracji postacią Prince'a i jeszcze więcej współczesnego R&B, gdzie przy okazji wylewała się obsesja na punkcie seksu. Po drodze udało się jeszcze zahaczyć o Portishead w bonusowym utworze i to był przepis na sukces - otrzymaliśmy bardzo fajny i ciekawy album. Taki, który spokojnie można uznać niespełnionym marzeniem Majid Jordan, czy przede wszystkim The Weeknd.

Już po takiej zapowiedzi i bardzo wysoko zawieszonej poprzeczce przez poprzednika, oczekiwania wobec "War & Leisure" musiały być wysokie. Bez obaw, wszyscy powinni być zadowoleni, bo nowy album to jeszcze więcej frajdy. Może z mniejszą ilością seksu i banalnego podrywu, ale z bardziej chwytliwą treścią i niestety gorszymi featuringami, bo wcześniej sam Kurupt dał z siebie o wiele więcej, niż tutaj Rick Ross, czy Kali Uchnis.

Reklama

Porównania muszą być, bo ciężko od nich nie uciec ze względu na poziom poprzedniczki. "War & Leisure" jest trochę inne i niech za przykład posłuży... zobrazowanie ich sytuacji na imprezie. Obydwa albumy mogłyby się na niej znaleźć, tylko zupełnie inaczej będą spędzały na niej czas. "Wildheart" to chowanie się po kątach ze swoją partnerką, opuszczenie zabawy i szybki powrót do domu, natomiast nowa płyta to subtelne imprezowanie. Bez szalonych tańców, ale z kieliszkiem ponczu, miłymi rozmowami i udawaniem niedostępności od biforu aż po sam after. Dziwne, prawda?

Nie do wiary, ale właśnie dzięki temu, jest jeszcze lepiej niż ostatnio. Znowu to maksymalnie czarna płyta z silnymi (aczkolwiek mniejszymi niż ostatnio), wpływami klasycznego soulu i funku, w czym skutecznie pomaga m.in. Raphael Saadiq w świetnym "Wolf". Nie ma też już tak dużej eksploracji psychodelii - jest mniejsza ilość gitar i rockowego pazura, chociaż trafia się takie kuszące "City of Angels", w którym gospodarz wraz z Happy Perezem wracają do nie tak dawnych fascynacji.

Bardziej wypolerowane i wygładzone brzmienie, za które odpowiadają m.in. Dave Sitek, Detail i Salaam Remi, co chwilę zdradza fascynację klimatem lat 80., chociażby w "Pineapple Skies", maksymalnie czerpiącym z "Sexual Healing" Marvina Gaye'a, czy "Told You So".

Niczym na najlepszym rap albumie - prawdziwym mistrzem ceremonii jest sam Miguel, ciągle będący bawidamkiem będącym obiektem pożądania większości kobiet na tej planecie. Już bez tak prostych sposobów na podryw czy używek zmieniających percepcję, ale ze spokojem, chwilową rozkminą, czy spojrzeniem w konkretny problem. Nieźle, ale szkoda, że w tych dobrych piosenkach, dość przeciętnie wypadają zaproszeni goście.

O ile Travis Scott nieźle ubarwia "Sky Walker", jeden z najlepszych tegorocznych singli, to już niewiele dobrego można powiedzieć o reszcie. Po co Rick Ross, ze swoją standardową gadką w "Criminal", czy zaliczający obniżkę formy J. Cole w "Come Through and Chill"?

Mniej Prince'a, więcej Michaela Jacksona. Poskutkowało, bo "War & Leisure" jawi się jako najlepsza, najciekawsza i najbardziej zróżnicowana płyta w karierze Miguela. Taki songwriting, dobre piosenki i potężny singiel na pokładzie dają wiele radochy, więc po co komu The Weeknd? Litości.

Miguel "War & Leisure", Sony

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Miguel | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy