Reklama

Recenzja Michael Cera "True That": Kujoński folk

Czasem aktorzy potrzebują dodatkowego medium, by się swobodnie wypowiadać. Wybór często pada na muzykę. Tak właśnie jest w przypadku Michaela Cery.

Po nazwisku może niekoniecznie go kojarzycie, z twarzy natomiast na pewno. Kędzierzawy, brzydki dzieciak z "Juno", "Arrested Development" czy "Superbad". Już? No właśnie. I może nieładnie, że wymawiam mu brzydotę, ale znaczenie owa ma dla jego muzycznej kariery takie, że gdyby był piękny, pewnie grałby rocka, gdyby miał inny kolor skóry, robiłby hip hop czy r'n'b. A że jest biały, brzydki i kędzierzawy (do kompletu pasowałoby, gdyby był Żydem - niestety jest mieszanką Sycylijczyka z Irlandczykiem), to gra folk. A właściwie folk-bedroom-noise-pop-lo-fi. Tak właśnie.

Reklama

Akustyczna gitara, banjo, gdzieś na trackliście cover Blaze'a Foleya (bardzo mocny moment płyty) i 50 minut bezpretensjonalnego grania. Na tym właściwie można by zakończyć tę recenzję. Bo wszystko działa jak trzeba. Cera w ramach gatunku jest muzykiem sprawnym. W dodatku nie pisze byle jakich łzawych melodyjek, nie stroszy się jak Bieber, potrafi połamać frazę, linię. Wokal prowadzi przyjemnie, trochę jakby połączyć Nicka Drake'a z Neilem Youngiem (patrzcie "Steady Now"). Trochę tu psychedelii w odcieniu iście barrettowskim.

Większość numerów na płycie to jednak miniatury instrumentalne. Miniatury, które przy okazji zdradzają wielość inspiracji Cery, bo nie ograniczają się li tylko do folku. Dowodem tego choćby inspirowane Gershwinem "Gershy's Kiss", gdzie struny ustępują miejsca klawiszom pianina. Albo "2048" brzmiące jak szwedzka toytronika. Numer z powodzeniem mógłby znaleźć się na dowolnym logplayu formacji Psapp. Najlepsze są jednak bez wątpienia numery śpiewane, z piękną "Ruth" na czele.

Siłą rzeczy Cera nie stylizuje się na muskularnego bohatera czy turbokochanka. Gra swoim własnym stereotypem - trochę autystycznego, trochę nieporadnego chłopaka, który po 25. roku życia nadal mieszka w przerobionej na pokój piwnicy starych. Kujona, któremu szkolni celebryci robią wedgiesy i zanurzają buzię w kloace. Tylko że oni już wkrótce wylecą z młodzieżowej drużyny futbolowej, będą zapieprzać na budowie za psie pieniądze, mieć żonę w stylu trailer trash (odrosty, przesadny makijaż, zbyt krótkie szorty, guma balonowa, IQ lekko powyżej szkoły specjalnej), kolegów o imieniu Flem albo Earl. Będą chodzić w ogrodniczkach i flaneli, chlać i bić dzieci. A on... zobaczcie, gdzie on już jest...

Cera nie odkrywa Ameryki. Ale daje dowód, że przynajmniej w ramach tradycji muzycznej Amerykę zna jak własną kieszeń. Amerykę w sensie kontynentu, nie państwa - Cera to wszak Kanadyjczyk. Nie jest też na bakier z nowościami - potrafi puścić oko do brzmień bardziej szaleńczych, być może poprzez wpływ swojego kumpla Honusa Honusa (ManMan, Mr. Heavenly). Wielkich ambicji tu nie ma, ale album jest najzwyczajniej w świecie fajny. Kujoński, melancholijny, trochę niespełna rozumu, skromny, do użytku wielokrotnego. Słucha się tego wyjątkowo lekko i przyjemnie. Oby więcej takich niespodzianek sugerujących, że w Hollywood funkcjonują (nawet jeśli tylko na jego obrzeżach) jednostki, którym pod kopułą zachodzą jeszcze jakieś, wcale nie najgorsze, procesy.

Michael Cera "True That", wydawnictwo własne

7/10

Posłuchaj albumu "True That":

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama