Reklama

Recenzja Machine Head "Catharsis": Skacz i płacz

Ponoć człowiek uczy się na błędach. Machine Head twierdzą inaczej.

Ponoć człowiek uczy się na błędach. Machine Head twierdzą inaczej.
Okładka płyty "Catharsis" Machine Head /

Przez ponad ćwierć wieku działalności kalifornijski Machine Head miał swoje wzloty i upadki. Nikt jednak nie zaprzeczy, że grupa z Oakland to dziś jedna z największych gwiazd amerykańskiej muzyki metalowej, traktowana przez wielu jako prawowity następca największych tuzów z Bay Area. Obawiam się jednak, że potwierdzeniem tej tezy nie stanie się album "Catharsis".

Rozpoczynający płytę "Volatile" brzmi w sumie dość obiecująco. Solidny groove, thrashowy riff i refren wyostrzony melodyjną pracą gitary prowadzącej, a wszystko to przełamane w połowie ciężkim zwolnieniem ozdobionym wirtuozerską gitarową solówką. Dobre złego początki.

Reklama

Szybko jednak popowe wręcz zapędy w tytułowy "Catharsis" dają do zrozumienia, że dziewiąty album Machine Head będzie dla wielu z nas drogą przez mękę. Powtarzane w refrenie z uporem godnym lepszej sprawy "Can you feel my catharsis?" brzmi jak prośba, której nie sposób spełnić. Fajne skądinąd pulsujący rytm w stylu Slipknot oraz głos Robba Flynna na wzór Coreya Taylora przeplatany jest tu niestety rzewnym piosenkowym zawodzeniem, co w ostatecznym rozrachunku stanowi typowy dla tego albumu przykład niezborności i bezładu.

"Beyond The Pale" z - jak określił to Flynn - "przypadkowym" podprowadzeniem głównego riffu z "Love?" Strapping Young Lad, ratuje chyba tylko ów plagiat, z całej bowiem reszty wieje nudą budzącą w słuchaczu dodatkowe zakłopotanie żenującym pieniem i gitarą pierdzącą mainstreamowym zefirem.

Pod względem zażenowania nic jednak nie przebije "Triple Beam", na którym powracają najgorsze rapowo-numetalowe koszmary z płyt "The Burning Red" (1999 r.) i "Supercharger" (2001 r.). Męczące melodeklamacje sąsiadują tu z rap metalem na modłę Clawfinger i Limp Bizkit. Oczami wyobraźni widzę Kris Kross podskakujących z rozśpiewanym Crazy Town, Kid Rocka w duecie z Yelawolfem i Linkin Park pod pachę z Papa Roach. MC Hammer miał jednak rację: U Can’t touch this.

Aggrowykwitem - zdawało się dawno minionego - nu metalu jest również "California Bleeding", któremu nie brakuje też sporej dawki hardrockowej chwytliwości. Ja jednak - dla kontrastu - skupiłbym się na utworze "Kaleidoscope". Zgodnie z tytułem, jak w kalejdoskopie, klaskanie à la Rubik przechodzi w nim w punkową żywiołowość, by pod koniec ustąpić miejsca zwiewnym smyczkom. Przyznam, że tak osobliwego zestawienia jeszcze nie słyszałem. Może kiedyś zapomnę...

A co z balladami? Są również i te. W tej kategorii najlepiej wypada akustyczny "Behind The Mask", choć podobieństwa do Opeth są w nim wyjątkowo nachalne. Nickelback akustycznie i z prądem to z kolei "Bastards", którego folkowy finał świadczyć może o sporym zamiłowaniu autora do twórczości Mumford & Sons. Oniryczny "Eulogy" budzi zaś skojarzenia z muzyką filmową w guście Marka Snowa, i mimo iż jest w tym jakaś podskórna tajemniczość, zakończenie w ten sposób płyty przypomina raczej rozpaczliwą próbę dojechanie do domu na przebitej opinie.

W miarę przyzwoity groove / thrash metal powraca momentami jedynie w "Razorblade Smile", śpiewanym - jak na tytuł przystało - w aberracyjnej manierze "Psychotic", oraz "Grind You Down" - kolejnym pokracznym amalgamacie thrashu, growlingu i gimnazjalnego emo / metalcore'owego śpiewania. Sęk w tym, że nic w nich specjalnie nie zachwyca.

Za trzy jaśniejsze punkty z 15 utworów i blisko 75 minut (!) grania należy uznać klasycznie brzmiący "Hope Begets Hope" z naprawdę piękną solówką; rwany, wreszcie cudownie niepokojący "Screaming At The Sun" ze świetnym śpiewam Flynna pod udręczony lament Layne'a Staleya, oraz "Heavy Lies The Crown" - prawie dziewięciominutowy kolos, w którym wszystko ma wreszcie ręce i nogi, począwszy od dłuższego wprowadzenia (orkiestracje, szepty) przez gęstniejącą atmosferę (z charakterystycznym wokalem przez zaciśnięte zęby w stylu Dave'a Mustaine'a i Cronosa) aż po thrashową chłostę w wielkim finale. Czyli jednak można.

O ile rozwodzenie się nad wybitnie lewicowym przesłaniem "Catharsis" (a zaznaczam, że z prawicą mam tyle wspólnego co Harvey Weinstein z monogamią) oraz rozrachunkiem z własnymi demonami można sobie darować (każdy w końcu ma swoje poglądy i przeszłość), o tyle nie sposób przejść obojętnie obok formy ich podawania. Teksty Flynna są bowiem równie żenujące, jak towarzysząca im muzyka.

Nihilizm z gimbazy ("Fuck the world!", "Get your middle finger in the air"), żałosny wulgaryzm ("Strzelam minetę przy śmietniku"), licealna naiwność ("Miłość istnieje / Nasze słowa mogą powstrzymać ich armaty"), że nie wspomnę o tekście do "California Bleeding", którego egzegeza należy do gatunku niemożliwych - to tylko kilka z licznych przykładów rozsianych po całej "Catharsis". Przecież ten facet ma już 50 lat!

Nigdy też chyba nie zrozumiem, co powodowało Flynnem - któremu przez ostatnich kilkanaście lat udało się przecież odbudować utraconą reputację Machine Head (za sprawą co najmniej trzech poprzednich płyt) - by znów sięgnąć do cuchnącego rezerwuaru spod znaku rap / aggro / nu metalu i jeszcze wykłócać się o to z dziennikarzami w mediach społecznościowych! W końcu nawet z komercyjnego punktu widzenia wszystko to jest to po prostu bez sensu. 

W tym znaczeniu proroczy okazuje się dziś wydany już w 2016 roku singel "Is Anybody Out There?". Flynn pytał w nim: "Ale nie idę na dno sam / Czy ktoś tam jeszcze jest? / Czy ktoś mnie jeszcze słucha?". Z tym ostatnim może być ciężko.

Machine Head "Catharsis", Mystic Production

3/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Machine Head | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy