Reklama

Recenzja Machine Head "Bloodstone & Diamonds": Grzech przesady

Teoretyczną szansę na zostanie drugim Slayerem (wszak Slayer jest tylko jeden!) mieli nieliczni. Jednym z nich był Machine Head. "Bloodstone & Diamonds" nic w tej sprawie zmienić nie może. Uczeń nie przerósł mistrza, za to z pewnością już dawno oprzytomniał. Dobre i to!

W latach 90. egzotyczna Sepultura, grasująca w Teksasie Pantera i właśnie kalifornijski Machine Head - to oddech tych trzech formacji czuli na swoich karkach, dostający chwilowej zadyszki, twórcy "Diabolus In Musica". O ile jednak dwa pierwsze wykończyły wewnętrzne konflikty, o tyle zespół z Oakland padł ofiarą opacznie rozumianego rozwoju w kierunku chwilowych mód. Albumy z przełomu wieków: "The Burning Red", "Through The Ashes Of Empires", a zwłaszcza nie tyle flirtujący co unurzany w nu metalu spod znaku Limp Bizkit "Supercharger", miały się nijak do bezczelnie genialnego, a dziś już - rzecz można - pomnikowego debiutu "Burn My Eyes" (1994 r.), na czele z niezapomnianym "Davidian", singlowym "Old" czy "A Thousand Lies".

Reklama

Pełne otrzeźwienie nadeszło wraz z monumentalnym "The Blackening" (2007 r.) i wydanym trzy lata temu "Unto The Locust", który część naznaczonych grzechem przesady krytyków stawiała z miejsca obok czy wręcz wprost mianowała drugim "Master Of Puppets". "Bloodstone & Diamonds" mknie tą samą koleiną i chwała im za to. Sęk w tym, że płyta ta wydaje się o pół godziny za długa. Nawet przy oczywistym talencie, pomysłowości i gitarowej wirtuozerii Flynna i Demmela, produkcyjnej wielowymiarowości (Colin Richardson, Andy Sneap, Juan Urteaga) czy tytanicznej pracy Dave McClain za zestawem perkusyjnym (posłuchajcie tylko huraganowych przejść w "Killers & Kings" lub "Make Me Through The Fire"), powiedzenie, że 70 minut muzyki to lekka przesada zakrawa na gruby eufemizm.

Na ósmym albumie Machine Head nie brakuje jednak perełek, a raczej - zgodnie z tytułem - paru diamentów (i heliotropu?). Do tego grona zaliczyłbym przede wszystkim "Now We Die" - przyozdobiony smyczkami (obecne również w "In Comes The Flood"), niezbyt szybki numer, za to z pulsującym, przysadzistym groove'em jak u Slipknot, podkreślonym ciężkim riffem i wielopiętrową solówką (wyzbytą jednak progresywnej pretensjonalności w stylu, dajmy na to, Avenged Sevenfold), z czystym śpiewem Robba Flynna w końcowej partii.

Do czasów debiutu nawiązuje równie udany "Killers & Kings" z chóralnie odśpiewanym refrenem. Z zamierzchłymi dziejami thrashowego Vio-lence (niegdysiejsza kapela Demmela i Flynna) co nieco wspólnego ma także świetny, agresywny i zwieńczony deathcore'owymi wręcz stompami "Eyes Of The Dead" oraz inkrustowany blastami, hardcore'owo-thrashowy "Night Of Long Knives", którego pęd wyhamowuje jednak (niestety) rzewna przyśpiewka pod Chestera Benningtona; kapitalnego refrenu i mocarnych melodii odmówić mu jednak nie sposób. Punkową żywiołowością, ale i sporą chwytliwością cechuje się również intensywny "Game Over", znów zakończony emocjonalnie rozedrganym wokalem, tym razem jednak z rejestrów znanych Chino Moreno.

Z podobną manierą śpiewania (choć jedynie we fragmentach) spotkamy się też w zrazu spokojniejszym, ale stopniowo wzmacniającym natężenie "Ghosts Will Hunt My Bones", gdzie początkowa gra na pojedynczych dźwiękach przywodzi na myśl... "The Cry Of Mankind" My Dying Bride na sterydach, by przez okolice wydeptane przez Alice In Chains przejść żwawo w barokową solówkę i mocne uderzenie na finał. Tożsame crescendo odnajdziemy i w epickim "In Comes The Flood", z wplecionymi samplami "America The Beautiful", amerykańskiej pieśni patriotycznej z końca XIX wieku, na tle której Flynn rozprawia się ze współczesną kulturą USA.

Zupełnie nie rozumiem za to obecności takiego "Damage Inside" - i nie dlatego, że mamy tu do czynienia z balladą - który od biedy można by uznać za ubogiego krewnego "Voodoo" Godsmack (sposób śpiewania a la Sully Erna), gdzie plemienną perkusję zastąpiono astralną sennością. W sukurs zasadzie "no frills just thrills" nie przyjdzie też równie niepotrzebny wypełniacz "Imaginal Cells" z cytatami z jakiegoś mądrego audiobooka, co do pewnego stopnia może rodzić skojarzenia z "One" Metalliki z pamiętnymi dialogami z filmowej adaptacji "Johnny poszedł na wojnę". Problem polega na tym, że u Machine Head prowadzi to donikąd, nie mówiąc już jakimkolwiek gitarowym grand finale.

Sytuację ratuje na szczęście monumentalny "Sail Into The Black", ponadośmiominutowe monstrum i jeden z najlepszych utworów w karierze Machine Head. Tyleż spokojne co niepokojące wprowadzenie przy dźwiękach gitary akustycznej i fortepianu, dopiero w połowie kompozycji ustępuje miejsca potężnym, ciężkim gitarom i dostojnie akcentowanej perkusji, dając piorunujący efekt, którego nie doczekaliśmy się w "Imaginal Cells", udowadniając przy tym, że bizantyjski przepych innych numerów nie ma szans w konfrontacji z prostotą i siłą "Sail Into The Black".

Ewidentnym ukłonem w stronę Pantery i southern metalu Down jest z kolei "Beneath The Silt", zaś "Make Me Through The Fire" to jeden z kilku zawartych na tej płycie rozbuchanych, stadionowych hymnów z udziałem galerniczych chórków w rytm groovemetalowego rozbujania i gitarowego ciężaru.

Gdyby wyciąć przynajmniej cztery utwory, co i tak dawałoby pełnoprawny longplay, "Bloodstone & Diamonds" stałby się pewnie klasykiem. Po co w sakiewce z diamentami trzymać zwykłe kamienie, pozostanie zagadką Machine Head. Jest nieźle, a mogło być tak pięknie.

Machine Head "Bloodstone & Diamonds", Warner

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Machine Head | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy