Reklama

Recenzja Lil Wayne "Tha Carter V": Typowy przedstawiciel Południa

Kilka lat temu był najbardziej znienawidzonym raperem świata. Znalazł jednak prosty sposób na nagrywanie dobrych płyt. Wystarczy, że nazwie je "Tha Carter". Proste, prawda?

Kilka lat temu był najbardziej znienawidzonym raperem świata. Znalazł jednak prosty sposób na nagrywanie dobrych płyt. Wystarczy, że nazwie je "Tha Carter". Proste, prawda?
Okładka płyty "Tha Carter V" Lil Wayne'a /

Minęły już czasy, kiedy Lil Wayne był najbardziej hejtowanym raperem globu. Cukierkowy, pusty, sztuczny, nijaki i w każdej zwrotce rzucający pewne słowo na "n". Typowy przedstawiciel Południa z czasów, kiedy Nowy Jork i Los Angeles patrzyli na Atlantę z pogardą.

Ależ to było zaskoczenie, kiedy plastikowy podkład z "A Milli" wykorzystał sam KRS-One, a DJ Premier słał propsy na prawo i lewo. Wtedy to dopiero niektórych musiały boleć cztery litery. Kawał historii, która kilka lat temu pisała się na naszych oczach, a niewielu potrafiło ją należycie docenić. Ostatecznie stanęło na tym, że gdyby nie było Weezy'ego, to dzisiejsza scena wyglądałaby zupełnie inaczej. Może lepiej, może gorzej, ale bez jego wpływów współczesny rap wiele by stracił - Lil Wayne udowodnił, że da się zgrabnie mieszać głupkowate wersy z tymi wybitnymi, a melodyjne flow i hooki powinny być standardem. Można się z tego wszystkiego śmiać, ale drwiny ustępują, kiedy posłucha się pewnych dwóch płyt.

Reklama

Dyskografia rapera jest nie tylko jedną z tych bogatszych, ale i ciekawszych. Przede wszystkim wyróżnia ją pewna seria - "Tha Carter" to jeden z lepszych przykładów małego "wewnętrznego katalogu", który można potraktować jako crème de la crème całej twórczości. O ile nad poziomem jedynki można jeszcze trochę dyskutować, a czwórka jest idealnym przykładem cholernie nierównego materiału (koniecznie przypomnijcie sobie wielkie "She Will"), to jakiekolwiek dywagacje schodzą na dalszy plan w przypadku dwójki i trójki. Dwa wielkie materiały, znienawidzone przez konserwatywne środowisko zapatrzone w oklepane sample i ciężkie bębny, zmieniły obraz gry, która poszukiwała świeżości. Pełne hitów, chwytliwych linijek i specyficznego southowego feelingu.

Tak samo jest teraz, z piątą, od dawna wyczekiwaną częścią. Warto najpierw skupić się na produkcji, bo m.in. Swizz Beatz, Zaytoven, Cool & Dre, Metro Boomin i DJ Mustard mają się czym pochwalić. "Tha Carter V" nie przynosi pod tym względem żadnej rewolucji, ale sprawia, że można na chwilę odpłynąć, chociażby przy takim podkładzie, jak ten w "Dark Side of the Moon". Kilka stricte południowych numerów, m.in. "Dedicate", "Hittas" i jedno z lepszych na płycie "Let it Fly", to absolutna czołówka roku. "Dope Niggaz" czerpiący wiele dobrego z dobrze znanych hiphopowcom próbek z "Bumpy's Lament" Soul Mann & the Brothers z leniwie płynącym Snoopem, czy oparty na prostym pianinie "Can’t Be Broken" to doskonały sposób nie tylko na relaks, ale i nabranie sympatii do doskonale spisującego się na nich rapera.

I to takiego rapera, który nie musi już nic udowadniać i silić się na zdobywanie sympatii wszystkich dookoła. W końcu po kilku latach Lil Wayne nagrał równe zwrotki, w których pokazuje pełne spektrum swoich umiejętności. Chcecie dobrego rapu? Proszę bardzo, włączcie "Problems", w którym na pierwszy plan wysuwa się charakterystyczny wers "Versace button down unbuttoned to the top button". Mało? Gospodarzowi udaje się nawet dobrze udawać Drake'a w "What About Me", a i kilka razy świetnie zaśpiewa. Oczywiście nie boi się też auto tune'a, a skrzeczący głos należy traktować tylko jako atut. Króluje w "Dark Side Of The Moon", pokazuje gościom miejsce w ich szyku, co akurat nie było trudnym zadaniem.

Do featuringów można mieć sporo zastrzeżeń. XXXTentacion to tylko niezły chwyt marketingowy, który zbytnio nie wysilił się w "Don’t Cry". Nicki Minaj i Travis Scott po tegorocznych materiałach muszą chyba odpocząć, a Snoop mógłby już sobie odpuścić kolejne, oparte na tym samym patencie gościnki. Na ich tle świetnie wypada Kendrick Lamar, który co prawda nie zdążył zamknąć każdej lodówki z której wyskakuje, ale sprawia, że"Mona Lisa" nie jest królewskim spotkaniem tylko na papierze.

Typowy "Tha Carter". Album, który ma do zaoferowania o wiele więcej niż poprzednik, z wszystkimi zaletami i wadami Lil Wayne'a. Najważniejsze jest jednak to, że Weezy jak chce, to potrafi. Bez zbaczania na rockowe tory, bez szukania dziwnych form, czasami zbyt monotonnie. Tym razem muzyki nie zmienia, a zwyczajnie nieźle ją ubarwia i wraca do formy.

Lil Wayne "Tha Carter V", Young Money/Universal

7/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lil Wayne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama