Reklama

Recenzja Kanye West "Ye": Jestem Bogiem

Terapia megalomana przyniosła (nie)spodziewany efekt.

Terapia megalomana przyniosła (nie)spodziewany efekt.
Okładka płyty "Ye" Kanye Westa /

Nie mam bladego pojęcia, jak klimat Wyoming wpływa na wenę, ale wiem, że magia tego stanu podziałała na Kanyego Westa. Tak bardzo, że najbardziej bucowaty i zakochany w sobie muzyk świata, nagrał najważniejszą płytę w swojej karierze. West już nie musi opowiadać bzdur, jak to było w przypadku "The Life of Pablo", które według niego, było (a może nadal jest?) najlepszym albumem w dziejach ludzkości. "Ye" nie zaznało smaku wielkiej pompy, przynajmniej w takim wymiarze jak dwa lata temu, więc dzięki temu, można skupić się w znacznie większej mierze na samej muzyce.

Reklama

Płyta najważniejsza. Nie oznacza to, że jednocześnie najlepsza, chociaż "Ye" do wielkości jest zaskakująco blisko, bo przyczepić można się w zasadzie tylko do gościnnych występów, zwłaszcza kompletnie zbędnych featuringów w "Violent Crimes". Już sam napis na okładce, który w swojej krótkiej, lakonicznej formie, przekazuje wiele o samym raperze, który mimo ostatnich problemów wizerunkowych, wcale nie przestaje zaskakiwać. I dobrze - ma do tego święte prawo.

"Ye" kumuluje wszystko co u niego najlepsze w raptem 23 minutach, które być może rozpoczną nowy trend w muzyce popularnej. Kto wie, czy takie krótkie formy nie będą jeszcze bardziej powszechne? Warto pamiętać, że każdy z ostatnio zapowiadanych albumów, w których swoje palce maczał nasz geniusz, do najdłuższych nie należy i należeć nie będzie. Te produkcje mają imponować na zupełnie innych płaszczyznach.

Antycypacja trendu to jedno, pytanie co z muzyką. Nie ma się co martwić - to stary, dobry Kanye, który z pomocą m.in. Mike'a Deana ciągle imponuje rozmachem i kompozycjami. Raz sięga po klasyczne soulowe formy, jak w "Ghost", które na myśl przywodzą jego pierwszy, fantastyczny okres, który zakończył się w 2007 roku na genialnym "Graduation". Innym razem spogląda w cięższe do zrozumienia klimaty, jak w "I Thought About Killing You", co jest sprytnym mrugnięciem w stronę "Yeezus". Tu nie ma miejsca ani czasu na pompatyczność znaną z "My Beautiful Dark Twisted Fantasy", ani na pozytywny klimat znany z wielu numerów "Late Registration". Z "Ye" ponownie odkrył siebie na nowo.

Muzycznie dzieje się tutaj bardzo dużo i to na rozciągłości raptem siedmiu utworów. Każdy to osobna historia, inny klimat i potwierdzenie klasy Westa, również jako rapera. W takiej formie z długopisem w ręku nie był od czasów "Watch the Throne", więc trochę czasu już minęło (nie to, żeby w ostatnich latach było źle!), jednak kluczowe jest tutaj zupełnie coś innego. Jest to pierwsza płyta, która pozwala spojrzeć na Westa z trochę innej strony, bo jeszcze nigdy nie był tak bardzo wylewny jak tutaj. Bucostwo, pycha i blichtr schodzą na dalszy plan, mimo że już w otwierającym, dwuznacznym "I Thougth About Killing You" rapuje "Myślę, żeby się zabić / Kocham siebie bardziej niż ciebie". Owszem, zdarzały mu się momenty, kiedy chwytał za serce i to niejednokrotnie, ale chyba nigdy już nie przebije legendarnego "Through the Wire" z "The College Dropout".

Kanye już raz zmienił bieg historii, konkretnie w 2008 roku, kiedy to odważnie sięgnął po już wtedy dobrze znany auto-tune (sorry, T-Pain), i podobnie może być tym razem. Znów na przekór wszystkim, po swojemu robi to, o czym inni będą dopiero myśleli za kilka lat. Po tym poznaje się geniuszy, chociaż bezgraniczna wiara we współtowarzyszy nie zawsze takim wychodzi na dobre.

Kanye West "Ye", Universal Music Polska

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kanye West | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy