Reklama

Recenzja Jay-Z "4:44": Powrót króla

Cześć Hova, co słychać? Nic, właśnie przed chwilą dowiedziałem się o 13. platynowej płycie w mojej karierze. Niezły ten mój dorobek, prawda?

Cześć Hova, co słychać? Nic, właśnie przed chwilą dowiedziałem się o 13. platynowej płycie w mojej karierze. Niezły ten mój dorobek, prawda?
Minimalistyczna okładka płyty "4:44" Jaya-Z /

Piękna żona i szacunek w środowisku. Przyjaźnie z wszystkimi: od prostych barberów, przez dilerów, aż po prezydenta Obamę i szefów giełdowych spółek. Wielomilionowe transakcje i biznesy. Cały on, cały Jay-Z, który zapewne przed chwilą wyjął z lodówki szampana o wartości PKB małego afrykańskiego państwa, żeby opić kolejny sukces. Żaden hiphopowy artysta nie zdobył tylu wyróżnień co on. Komu, jak komu, ale jemu nie można nic zarzucić. Kawał historii, która ma kontynuację na nowej płycie. Wreszcie.

Ten moment, kiedy uświadamiasz sobie, że "4:44" to brzmienie żywcem wyjęte z "The College Dropout", "The Blueprint", "The Dreamer/Believer" czy nawet z "Cadillactiki" (na pewno "Smile" nie zrobił Big K.R.I.T.?). Śliczne soulfulowe beaty No I.D. może i na dłuższą metę trochę męczą (tytułowy numer to już trochę przegięcie, a darcie ryja na albumie Jaya o wiele lepiej wypadło lata temu, kiedy to Kanye West w "Takeover" samplował Jima Morrisona), są dość monotonne, ale ten ich urok jest... No właśnie.  Jest kilku raperów, którzy robią maksymalnie przebojowe albumy. Hit za hitem, ciężko wybrać chociaż jeden singel. Weźcie sobie np. dowolny album Ricka Rossa. Coś w tym złego? A skąd! Jak się tego słucha.

Reklama

Na "4:44" nawet kiedy z wizytą wpada Damian Marley w jamajskim "Bam" zaprasza na parkiet. Trochę tych oklepanych sampli też się znajdzie, jak to zwykle bywa w chicagowskiej szkole produkcji (od Kool and the Gang czy Niny Simone, aż po The Alan Parsons Project i przede wszystkim Fugees, których próbki z "Fu-Gee-La" nieźle ubarwiają "Moonlight"), ale w ogólnym rozrachunku ciężko przyczepić się do No I.D. Wykonał kawał dobrej roboty, która może i zlewa się w całość, ale idealnie pasuje do gospodarza.

Wreszcie on, a w zasadzie On. Król nowojorskiego rapu, ten który przejął pałeczkę po Notoriousie B.I.G. Flow Cartera jest niepodrabialne, skille są godne mistrza, nawet podśpiewywanie w "Caught Their Eyes" wychodzi całkiem znośnie. Trzeba jednak wiedzieć, że na tych słodkich beatach Jay jest chwilami niebywale gorzki. Rozlicza się z przeszłością, przeprasza Beyonce (policzcie, ile razy to robi w "4:44"), a nawet symbolicznie zabija swoje ego w "Kill Jay Z". Nie daje się przy tym odczuć, że kłamie. Street credit dalej jest na wysokim poziomie, czego dowodem jest chociażby "The Story of O.J.".

Sprawdź tekst piosenki "The Story of O.J." w serwisie Teksciory.pl!

Momenty kiedy przekonuje, że cały czas jest jednym z jednym z "nich", są tymi, które podtrzymują jego wiarygodność. Szczerość "Mercy Me" jest naprawdę tutaj ważna, ale kto wie, czy największy rarytas i punkt kulminacyjny całej płyty, trafił się na samym końcu. "Legacy", rozpoczęte symbolicznym pytaniem małej córki rapera, streszcza wszystko to, co było do tej pory.

Wrócił. Wrócił i nagrał album swoim poziomem plasujący się gdzieś w połowie stawki w jego dyskografii, przy okazji przerastający konkurencję o głowę. Dzieło udowadniające, że prawie 50-letni raper ma cały czas wiele do powiedzenia w tej grze i nawet jeśli miałby się nim pożegnać, to robi to w dobrym stylu.

Dobra, dawaj szybko to na CD, bo nie mogę doczekać się tych dodatkowych kawałków!

Jay-Z "4:44", Roc Nation

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy