Reklama

​Recenzja Jamie Woon "Making Time": Dusza bieleje

Na debiucie mógł być zbyt rozmyty i wcale nie pomagał na kaca, którego mieliśmy po dubstepie. Ale na swojej drugiej płycie Jamie Woon jasno pokazuje, że jego talent to coś więcej niż środek tabeli niebanalnego popu.

Na debiucie mógł być zbyt rozmyty i wcale nie pomagał na kaca, którego mieliśmy po dubstepie. Ale na swojej drugiej płycie Jamie Woon jasno pokazuje, że jego talent to coś więcej niż środek tabeli niebanalnego popu.
Na płycie Jamiego Woona nie ma słabego kawałka /  /

Absolwent prestiżowej BRIT School miał naprawdę wszystko co potrzebne do spektakularnego sukcesu. I jeśli zastanawiać się, czemu debiutanckie "Mirrorwriting" nie zażarło cztery lata temu tak jak powinno, to trzeba wskazać na to, o czym mówiły anglosaskie media. Na tle Jamesa Blake'a Woon wydawał się zachowawczy, na tle The XX nie dość ujmujący. W tym otoczeniu zabrakło mu jednak siły przebicia, świeżości, a SBTRKT i Jessie Ware musieli dopiero pomóc wytworzyć koniunkturę na takie dźwięki. Cóż, jeżeli z "Making time" się nie uda, wytłumaczenie będzie znaleźć o wiele trudniej.

Reklama

To płyta świetnie skomponowana i zakomponowana. Zaczyna się od delikatnego śpiewania z szumiącym, cyfrowym tłem, krajobrazów sielskich acz niepokojących. Kończy niemalże psychodelicznie. A co po środku? Narracyjny, niebieskooki soul na miarę naszych czasów. Groove skręcający w abstrakcyjną elektronikę i nie tracący przy tym nic ze swojej lekkości ("Movement"), albo przeciwnie rzecz gęstsza, cięższa, wystrzeliwująca kapitalnym refrenem ("Sharpness"). Nowobitowo rozczłonkowany "Lament" ze swoimi zanurzonymi w jazzie partiami klawiszy, grający nastrojem, w warstwie tekstowej operujący całą paletą kolorów i światłocieniem. A z drugiej strony imponujący gitarą (słychać nawet palce przesuwające się po strunach), nienachalnie tętniący "Forgiven". W "Thunder" dostajemy nieco wokalnej ekstrawagancji, całkiem wyrafinowanych zabaw głosem, z kolei w "Skin" gospodarz  punktuje tym, że jest w stanie kreatywnie poruszać się między eksploatowanymi bez umiaru pojęciami takimi jak "serce", "głowa" "skóra", "żar", czarując jednocześnie harmoniami. Facet jest świetny solo, zaś jeszcze lepszy w duecie. Całe "Celebration", te plastikowe dęciaki odzywające się przed mostkiem, ten doskonale wpisujący się w numer głos amerykańskiego folkowca Willy'ego Masona, to jest mała uczta. Na płycie nie ma zresztą słabego kawałka, i nawet nie myślałem, że Jamie Woon zbliży się tak blisko innego znakomitego Jamiego - Lidella.   

Co tu dużo kryć, ludzkość wydaje się być na zakręcie. Wystarczy przeczytać swojego walla na Facebooku czy -  Boże uchowaj - włączyć telewizor. Ale jeżeli radia będą grać taką muzykę jak ta Woona, a słuchacze zdołają zauważyć, ile pod tą lekką, eksperymentalną, kunsztownie wyszywaną kołderką zmysłowości i melodii, to znaczy, że jest nadzieja.

Wyd. Jamie Woon "Making Time", wyd. Universal

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jamie Woon
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy