Reklama

Recenzja J.D. Overdrive "Wendigo": Oby tak dalej!

J.D. Overdrive po raz kolejny pokazują, że potrafią wyciągnąć wnioski. Z grupy, której zdarzało się jeszcze potykać i poszukiwać, za pomocą "Wendigo" przekształcili się w prawdziwą perełkę na polskiej scenie metalowej.

J.D. Overdrive po raz kolejny pokazują, że potrafią wyciągnąć wnioski. Z grupy, której zdarzało się jeszcze potykać i poszukiwać, za pomocą "Wendigo" przekształcili się w prawdziwą perełkę na polskiej scenie metalowej.
Okładka płyty "Wendigo" J.D. Overdrive /

Wydane w 2015 roku "The Kindest of Death" pokazywało, że na rodzimej scenie ciężkiego grania panowie z J.D. Overdrive mogliby rozdawać karty. No właśnie - dopiero mogliby, bo pomimo wyraźnie słyszalnego rozwoju objawiającego się zwolnieniem kompozycji przy jednoczesnym dociążeniu całości, coś jeszcze nie do końca grało. Jakby muzycy dopiero docierali się w nowo przyjętej stylistyce. "Wendigo" udowadnia na szczęście, że kwartet z Katowic nie przespał dwóch ostatnich lat.

Już od początku grupa nie pozostawia żadnych wątpliwości - tutaj riffy mają wyżynać nerki, a sekcja rytmiczna kopać po brzuchu. Niby znowu chłopaki stawiają na swoje mroczniejsze oblicze, ale siła "Wendigo" tkwi w szczegółach. Uwagę zwracają zaś dwa elementy, które wdrażają najwięcej świeżości w czwarty longplay J.D. Overdrive'ów.

Reklama

Po pierwsze: gitary Michała Stemplowskiego wybrzmiewają teraz niżej, przez co sprawiają wrażenie niemal zduszonych, chociaż nie wiem czy nie lepiej byłoby określić ich mianem duszących słuchacza. Jednocześnie trudno odmówić partiom Stempla potęgi czy dynamiki. Przydałoby się może czasami więcej urozmaiceń pokroju wyrwanej jakby z innego świata arpeggiowej solówki z drugiej połowy "Flesh You Call Your Own", ale z drugiej strony ciężar jaki swoim wiosłem gitarzysta J.D. Overdrive wprowadza w kompozycje sporo wynagradza.

Po drugie: Wojciech "Suseł" Kałuża zalicza tu absolutny szczyt formy i ląduje w kategorii najlepszych wokalistów polskiej sceny metalowej. Robi ze swoim głosem rzeczy piękne: od wykrzyczanych, niemal punkowych deklamacji przez melodyjne, acz przyjemnie głębokie i chrypiące hardrockowe partie (refren w "Protectors of All That is Evil"!) aż po niskie, gardłowe fragmenty zwieńczone klasycznym growlem (druga połowa "Wasting Daylight"). I w każdej odsłonie prezentuje się równie bezbłędnie, a to techniczne wyrafinowanie sprawia, że narzucające się skojarzenia z Philem Anselmo - szczególnie z okresu grania w Down, mając dodatkowo na względzie podobieństwo J.D. Overdrive do tejże grupy - w żaden sposób nie uwierają słuchacza.

Podstawą muzyki J.D. Overdrive jest nieustannie południowy groove. Łukasz Jurewicz na bębnach mocno nawiązuje do charakterystycznego, bluesowego pulsu opierającego się na "ściąganiu" rytmu, a kiedy towarzyszą temu wręcz luizjańskie riffy jak chociażby z intrze do "Hangsman’s Cove", jest idealnie. "New Blood" ze swoją ścianą przesterowanych gitar i perkusją tak ziarnistą, jakby od bębnów odbijał się piasek, jest tak stonerowe, że aż dziwne, iż nie mamy do czynienia z jakimś coverem numeru Kyuss z czasów "Blues for the Red Sun".

Muzykom zdarza się też odciąć od swoich południowych korzeni, np. w hardrockowym do bólu "Burn Those Bridges", wywołującym skojarzenia chociażby z mocniejszymi fragmentami debiutu Audioslave. Przy tym wszystkim tempo nieustannie się zmienia - raz słuchamy prącego do przodu singlowego "The Creature is Alive" czy twardo stąpającego "Wasting Daylight", by w końcu trafić na "Hold That Tought", gdzie na nisko osadzonym, bluesowo-maynardowym riffie niespodziewanie wyskakują kontrastujące, choć zaskakująco wpasowujące się wykrzykiwane wokale Susła.

Wady? "Witches and Spies" mimo swojej poprawności burzy dynamikę albumu. Nie prezentuje bowiem żadnych pomysłów, które nie byłyby eksploatowane przez wcześniejsze kilkanaście minut. Przez to można mieć wrażenie, że utwór stanowi zaledwie wypełniacz bez którego płyta dalej by się doskonale broniła.

Szkoda też, że najbardziej rozwinięte kompozycyjnie i eksperymentujące "Flesh You Call Your Own" wsadzono na sam koniec. Od połowy trzeciej minuty przestrzeni robi się jakby więcej, przez co mamy w końcu do czynienia z potrzebnym wytchnieniem, która niby dobrze działa jako wyciszenie, ale doprawdy doskonale sprawdziłoby się w połowie trwania tak intensywnej pozycji, jaką jest "Wendigo". Nie każdy będzie też w pełni przekonany do masywnego brzmienia, jakie zapewniło muzykom Satanic Audio, bo gdzieś tam przewija się jednak to blackowe podejście do miksu, szczególnie słyszalne w partiach crashy.

Drobne potknięcia nie zmieniają faktu, że J. D. Overdrive ze śmieszkowych, zalkoholizowanych bękartów stoner metalu, których nie traktowano poważnie, a którymi to byli jeszcze przy debiutanckim "Sex, Whiskey & Southern Blood" z 2011 r., przekształcili się we w pełni świadomych swoich umiejętności, dojrzałych twórców naginających southernowe wpływy do własnych potrzeb. I dzięki takiej pracy nad sobą "Wendigo" jawi się jako jedna z najbardziej satysfakcjonujących w tym roku polskich płyt z gitarowym graniem. Oby tak dalej!

J.D. Overdrive "Wendigo", Metal Mind Production

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: J.D. Overdrive | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy