Reklama

Recenzja Hillary Duff "Breathe in. Breathe out": Można. Tylko po co?

Patrzy się na Hillary z przyjemnością. Słucha się jej natomiast ze znużeniem. Więc lepiej nie słuchać.

Patrzy się na Hillary z przyjemnością. Słucha się jej natomiast ze znużeniem. Więc lepiej nie słuchać.
"Breathe in. Breathe out" Hilary Duff to jeden wielki zapełniacz /

Synergia, jaką na swoich karierach lubią wymuszać amerykańskie starletki kina głównego nurtu, czy seriali, jest całkowicie zrozumiała. W końcu jeśli ma się swoje pięć minut, należy zadbać o fundusz emerytalny. Nieinaczej czyni Hillary Duff, wydając piątą już w dorobku płytę. Problem jedynie w tym, że wyraźnie słychać, że jest to akt zarobkowy, a nie artystyczny. I że nikomu, kto z tą płytą miał cokolwiek wspólnego za bardzo się nie chciało. Ambicje schowali do szafki w studyjnym hallu, usiedli, odwalili robotę i jeśli jeszcze nie zapomnieli, to na pewno zamierzają.

"Breathe in. Breathe out" jest przede wszystkim kiepsko napisane. Hitów brakuje, numery ewidentnie robione z palca, albo wyciagnięte z otchłani twardego dysku, z katalogu pt. "random mediocre pop songs", czyli zawierającego przypadkowe średniawe numery. Produkcja kompletnie nie wybijająca się powyżej poziomu uśrednionego mainstreamu, kompletnie bez polotu. Podobnie wykonanie. Wielką wokalistką Duff nie jest. Pewności nie mam, ale chodzi mi po głowie słówko "auto-tune". Wszystko wlatuje jednym uchem, a wylatuje drugim, długo pomiędzy nimi nie zabawiając. Wielki wysiłek promocyjny trzeba będzie włożyć, żeby cokolwiek z tego stało się choćby niewielkim przebojem, więc radiostacyjno-playlistowa katownia potrwa pewnie przez większość wakacji. Nie dziwota. Dziś to wszak norma.

Reklama

Pełno tu jakichś cytatów, od Kylie Minogue, po Belindę Carlisle (w "Confetti"), ale cytaty to niekreatywne - ot zapełniacze. I właściwie cała płyta to jeden wielki zapełniacz. Wszystkie praktycznie numery robione na tej samej zasadzie - delikatniejsza zwrotka i upbeatowy refren - nużą niemożliwie. Szczególnie, że rytmicznie są tępe jak kosy w Waszym lokalnym muzeum wsi. A w aranżacjach dodano tyle bling-blingu, że niejeden raper skrzywiłby się z niesmakiem. Wszystkiego jest za dużo i wszystko jest tu bez jakiegoś większego sensu.

I jeśli już myślicie (a ten zarzut przy innych recenzjach padał), że oto Waliński nie rozumie, że pop to pop, spieszę z wytłumaczeniem. Rozumie. Natomiast od popu poza minimalną zręcznością wykonania wymagam dwóch rzeczy: rozrywki i przebojowości. Tu natomiast przebojów brak, a wysłuchanie całości to nie rozrywka, a męka. Patrzę na licznik, a wskazujący palec drga na lewym klawiszu myszy, z kursorem w pobliżu krzyżyka na odtwarzaczu. Smuteczek.

Nie, żeby to, że Duff wydaje płytę komuś szkodziło. Zawsze można podjąć słuszną decyzję i wymazać ze świadomości, że ten album w ogóle istnieje. Gorzej, że wziąwszy pod uwagę popularność aktorki, ta muzyka może znaleźć się na liście życzeń Waszych dzieciaków. A jedyne, co może spowodować, to spsienie ich młodych, rozwijających się gustów. Podczas gdy podaż muzyki naprawdę wartościowej (także w popie - nie szukając daleko - patrzcie np: ostatnia Taylor Swift), jest przecież przeogromna. Ponawiam apel sprzed kilku miesięcy: "Rodzicu, chroń gust swojej pociechy. Kup co innego".

Hillary Duff "Breathe in. Breathe out", Sony Music Poland

3/10

Zobacz Hilary Duff na zdjęciach:

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Hilary Duff | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy