Reklama

Recenzja Ed Sheeran "X": Cały ten cyrk

Czy na drugiej płycie Eda Sheerana znalazły się numery na poziomie "I See Fire"?

Fajnie, że utwór tak szlachetny jak "I See Fire" zrobił tak zawrotną karierę. Ze ścieżki do drugiej części "Hobbita" wywędrował do wszelkiej maści talent shows, na pozycji najczęściej wykonywanego numeru zajmując miejsce "Use Somebody" Kings of Leon. Fajnie, że mainstream w końcu łakomym okiem spoziera na muzyków z szeroko pojętych klimatów folkowych, gdzie dotąd pieniądza się nie dowąchał. Fajny jest Sheeran, bo taki rudy, słodki i jakiś nieogarnięty. Szkoda, że jest kolejnym dowodem, że jak duża wytwórnia położy łapy na talencie, to położy talent.

Reklama

Otwierająca album "One" to sheeranowskie wariacje na temat Buckleya i Drake'a. Bardzo ładna, zręczna piosenka z interwałami lądującymi w falsetach. Coś jakby Bon Iver dla dziewcząt z gimnazjum (Zabrzmiało złośliwie? Niecelowo.). "I'm a Mess" całkiem nieźle sprawdziłoby się jako ogniskowy szlagier.

Dobre wrażenie nie trwa jednak długo. Psuje je napisane wespół z Pharellem Williamsem (przy aktywności Williamsa czekam aż nagra coś z Laskowskim i Shazzą) "Sing", gdzie producent próbuje z biednego Sheerana zrobić jakiegoś pieśniarza latino, czy wręcz Justina Timberlake'a. Ani to wiarygodne, ani fajne, wybija z klimatu i jest jednym wielkim kiksem.

Podobne podejście do Sheerana ma Rick Rubin. I podobnie beznadziejne są tego efekty. W "Ninie" producenckie próby dowiedzenia, że rudowłosy Brytyjczyk jest tak naprawdę Afroamerykaninem z kaloryferem na brzuchu stają się już groteskowe. Kiedy Sheeran wraca do własnych klimatów ("Photograph"), znowu robi się naprawdę dobrze. Bo nawet jeśli pieśń to niewybitna, chłopak wyraźnie czuje się w takim graniu dobrze. I tak przez cały album. Jak producent nie zepsuje (świetne, napisane z Foyem Vancem "Tenerife Sea", czy "Afire Love"), Sheeran wypada czarująco i ujmująco. Skromnie i prawdziwie. Kiedy szaleją Williams (fatalne "Runaway") z Rubinem (mistrzostwo świata tak zepsuć numer równie dobry, co "Bloodstream"), skutki są opłakane. Na łopatkach leży też przez to spójność albumu. A od rozkroku nad Atlantykiem Sheeran z pewnością będzie miał zakwasy. Szczególnie że pomysły "opiekunów" łyknął jak kaczka śrut - czego dowodem jego rap w "The Man", który napisał bez niczyjej pomocy.

Rozumiem zabieg. Rozumiem, że bardziej folkowe wydanie Sheerana - takie w tradycji wspomnianego Buckleya, Drake'a i im podobnych - pewnie nie sprzedałoby się za oceanem. A przynajmniej nie miałoby szansy na mainstreamowy sukces. Rozumiem, że to na tyle duży rynek, iż żaden majors nie może sobie go odpuścić, ale efekty pazerności są takie, że oto mamy poskramiacza lwów, w cylindrze i z biczem. Mamy płonące obręcze, światła, oklaski. Cały ten cyrk. Ale bawi nas nie lew, a przebrana za lwa małpa. Skrzywdzili chłopaka. Coś jak w serialu "Alternatywy" - pomalowali aktora pastą do butów i kazali udawać "muzina". Tylko nieśmiesznie. A mogło być świetnie.

Ed Sheeran "X", Warner Music Poland

5/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: cały | Ed Sheeran
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy