Reklama

Recenzja Diana Krall "Wallflower": Z kawiarni prosto do sypialni

Już widzę, jak starzy fani Diany Krall kręcą przy jej "Wallflower" nosami. Ale wokalistce powinny przesłonić ten widok szeregi zadowolonych, nowych i dużo młodszych słuchaczy.

Z płytami wypełnionymi coverami zawsze jest problem. Jeśli są odgrywane zbyt zachowawczo, zarzuca się artystom pójcie na łatwiznę. Jeśli do tematu pochodzi się zbyt radykalnie - sypie się na nich najgroźniejsze gromy. Trafić w złoty środek niezwykle ciężko, o czym wkrótce przekona się też Diana Krall, kiedy zaczną do niej spływać recenzje zbierane po mediach przez jej menedżerów. Głosy na temat "Wallflower" podzielone są zresztą nie tylko w zachodniej prasie. Równie wiele na temat krążka mają do powiedzenia fani, zwłaszcza ci, dla których nowa propozycja Krall to niepotrzebne pójście pod publiczkę i próba wkupienia się w łaski mniej wymagającej części publiczności. Może i mają rację, w końcu covery wykonuje tu dosyć przyzwoite, ale na pewno nie dorównujące jej możliwościom i artystycznym ambicjom.

Reklama

Produkujący całość David Foster, którego jak nagrać nieprzeciętny album uczyć na pewno nie trzeba, też przygotował artystce tło dosyć standardowe, stonowane, tkane jedynie przez dźwięki smyków i delikatnych klawiszy. Nawet wtedy, gdy Diana sięga po nieco żwawsze na tle reszty materiału "American Dreamin'" z repertuaru Mamas and the Papas, albo "Operator (That's Not the Way It Feels)" Jima Croce'a, wciąż pozostajemy w mocno kawiarnianym klimacie. Lekko bujającym i bardzo nastrojowym.

Ale to, co dla jednych na pierwszy rzut ucha wygląda na nudne odgrzewanie kotletów, dla innych, przy bliższym poznaniu, może być mimo wszystko ciekawą podróżą po świecie popu, widzianego oczami artystki jazzowej (co by nie mówić, tacy The Eagles przywoływani tutaj za sprawą "Desperado" i "I Can't Tell You Why", powinni być jej wdzięczni). Umówmy się - dogłębne analizowanie "Wallflower" mija się z jakimkolwiek celem. To płyta czysto rozrywkowa, przeznaczona do konsumpcji przy kawie, winie, a potem w sypialni. Bez silenia się na pisanie na nowo historii kultowych melodii z lat 60. i 70., a co najwyżej ich delikatne odświeżenie i sprzedaż nowej dla niej publiczności. Bo też data wydania albumu jest dosyć symboliczna - Diana Krall wykonująca niespiesznie numery Boba Dylana, Eltona Johna czy Paula McCartneya ("If I Take You Home Tonight" to mój zdecydowany faworyt całego wydawnictwa), powinna być jednym z produktów pierwszej potrzeby na następujące po premierze krążka walentynki. Albo na podobne, równie romantyczne okazje.

Diana Krall "Wallflower", Universal

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Diana Krall | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy