Recenzja David Bowie "Blackstar": Dla niego i kosmos jest zbyt mały

"Blackstar" to najlepsza płyta Davida Bowiego od lat /

Ten facet faktycznie może zrobić wszystko. Ale póki owo wszystko będzie na poziomie "Blackstar", będziemy na to czekać z wypiekami na twarzy, nerwowo gryząc paznokcie. Te zdania były jeszcze aktualne w dniu premiery, bo 10 stycznia David Bowie zmarł, zostawiając świat muzyki w żałobie.

Bo "Blackstar" jest nagraniem chyba mocniej (choć zarazem krócej) wyczekiwanym, niż "The Next Day" sprzed dwóch lat. Masowa histeria rozpoczęła się wraz z upublicznieniem, przy okazji składaka "Nothing Has Changed", absolutnie fantastycznego numeru "Sue (Or in a Season of Crime)". A ten był drastycznie inny od materiału z poprzedniego albumu, o którym mówiono, że zbyt mocno ograniczał się do klasycznie rockowych wzorców "Ziggy'ego", czy "Hunky Dory". "Sue" pokazywała jazzowo-eksperymentalne oblicze Bowiego takiego, jakiego znamy choćby z "Low". Album dotrzymuje danej obietnicy, ocierając się może również (elektronika) o rejony "Outside".

Reklama

Żeby "Sue" było mało, chwilę później okazało się, że na stronie B tego singla ukaże się jeszcze dalszy od czegokolwiek, co zwiemy popem, "Tis a Pity She Was a Whore". Numer, wedle samego autora traktujący o okropieństwach pierwszej wojny światowej, tytuł pożyczał od napisanej w okolicach 1630 roku tragedii Johna Forda, podejmującej temat kazirodztwa i siostrobójstwa. Takie podwójne uderzenie sprawiło, że pół świata nadstawiło drugi policzek i czekało na więcej.

A więcej przyszło, kiedy światu temu ukazano tytułowy "Blackstar", wedle słów Donny'ego McCaslina (odpowiada na płycie za saksofon) traktujący o Państwie Islamskim i jego pochodzie ku potędze. Teoria trzymała się kupy o tyle, że równie niepokojących kawałków Bowie nie pisał od dawna, a konkretnie od końca lat siedemdziesiątych, kiedy nastroje społeczne po raz ostatni były tak pesymistyczne, jak dziś. Niemniej jednak, jakkolwiek pociągająca by owa teoria nie była, szybko ją zdementowano. Ostatnim strzałem przed dzisiejszą premierą pełnego materiału był "Lazarus", napisany do musicalu pod tym samym tytułem. Odrobinę mniej dziwaczny od "Blackstar", ale...

Co innego jednak na wyrywki, a co innego w całości. Kiedy przemęczy się "Blackstar" w owej całości kilka razy, widoczne staje się to, co zapowiadał sam Bowie, długo przed premierą nowego albumu. A mianowicie, że jedną z jego głównych inspiracji tym razem stanowi jego długoletni idol, Scott Walker, u którego dawno, dawno temu podpatrzył choćby manierę śpiewania z otwartego gardła. Bowie idzie walkerowskim tropem przede wszystkim w kategoriach ambicji - album próbuje godzić rzeczy, które pozornie nie mają wiele wspólnego: jazz, hip hop, trip hop, muzykę chóralną, operę.

Ktokolwiek inny na takim wyginaniu stylistycznych granic niechybnie by się wyłożył. Bowie wychodzi jednak z tego śpiewająco. Choć jednocześnie jest to prawdopodobnie najmniej popowe granie, jakie pokazał światu od trzydziestu kilku lat i wielu może wskazywać to, jako minus nowego materiału. To klimaty antypodialnie odległe od jego bujających się nadal po wspominkowych listach przebojów singli jego autorstwa. Dowód już w postaci otwierającego album numeru tytułowego.

A po owym przychodzi wspomniane już "Tis a Pity...", gdzie Bowie tak uparcie śpiewa obok melodii i pod tonacją, że człowiek zastanawia się co tu w istocie bardziej awangardowe - wokal, czy prowadzony w linii Coltrane-Ayler saksofon? Zdziebko cure'owskie gitary otwierają "Łazarza", który rozwija się w kierunku znanym już z bardziej klasycznych ballad Bowiego. Potem "Sue", nagrana ponownie, mniej od zeszłorocznej wersji mroczna, nadal jednak będąca bodaj najmocniejszym momentem całego "Blackstar". Numer z tak niesamowitym nerwem podpartym quasi-drum'n'bassową sekcją, że w człowieku od jego słuchania istotnie niemożliwie rośnie wewnętrzne rozedrganie. Niepokoi również pozornie bardziej wyciszone "Girl Loves Me" stojące jakby okrakiem między elektroniką, a (skalowo) jakąś rozkalibrowaną world music.

W "Dollar Days" wracamy w przeszłość. Już pierwsze takty przypominają start rakiety ze "Space Oddity", dalej mamy z kolei mariaż melodyki a'la "Wild Is the Wind" z głębią okresu berlińskiego. Album zamyka "I Can't Give Everything Away", kompozytorska i producencka enigma, bo ile bym razy nie próbował zdecydować, jaki panuje tu nastrój, co chwila zmieniam zdanie - tak wieloznaczne i wielowarstwowe jest to nagranie.

I to właśnie nieoczywistość i wielowarstwowość jest najmocniejszą stroną "Blackstar". Płyta to nieskończenie elegancka i pełna smaczków, czy może raczej pułapek, w które może wpaść nieuważny słuchacz. Pełna mylnych tropów, łudzących pozorów. Choć nie święcąca po oczach barokiem, to jednak bizantyńsko wręcz bogata, w czym zasługa głównego zainteresowanego i jego wieloletniego producenta, Tony'ego Visconti.

Czy to najlepsza płyta Bowiego? Na pewno najlepsza od lat. Na pewno ścisła czołówka jego imponującej kariery. Album, o który - uczciwie ostrzegam - przynajmniej na moment kompletnie się rozbijecie. Bo niemożliwy do przyswojenia przez pierwsze kilka odsłuchów. Swoją ambicję nagrania czegoś równie pomnikowego i zagadkowego, co Scott Walker, Bowie zrealizował. Z naddatkiem. Maluczcy truchleją. A ja wśród nich.

David Bowie "Blackstar", Sony Music Poland

10/10

PS Dawid Bowie zmarł 10 stycznia, dwa dni po premierze "Blackstar"

Sprawdź tekst utworu "Lazarus" w serwisie Teksciory.pl!


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: David Bowie | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama