Reklama

Recenzja Conchita Wurst "Conchita": Feniksa lot koszący

Jest dokładnie tak, jak by się człowiek spodziewał. Ktoś kto wygrywa Eurowizję, nie może przecież nagrać szczególnie odkrywczej płyty, nie?

Jest dokładnie tak, jak by się człowiek spodziewał. Ktoś kto wygrywa Eurowizję, nie może przecież nagrać szczególnie odkrywczej płyty, nie?
Conchita Wurst na okładce płyty "Conchita" /

Roczek mija od zwycięstwa Conchity na największym (i chyba tak naprawdę jedynym) europejskim festiwalu piosenki. Że owego poziom jest żałosny - żadne zaskoczenie - był taki od zarania swojego istnienia. Do tego stopnia, że wybrać się nań grając cokolwiek sensownego, to istna rosyjska ruletka. Conchita wygrała z dwóch powodów - pierwszy to ten genderowy. I tę kwestię przemilczmy, żeby nie było, że chwytamy się pozamerytorycznych argumentów, żeby na nich generować kliki. Drugi powód był taki, że "Rise Like a Phoenix", jak na piosenkę galową, festiwalową, a więc z definicji taniochę - dawała radę.

Na płycie podobnego poziomu próżno szukać. Od deski do deski album jest napisany bardzo, bardzo słabo. Gdzieś tu cyzelowano, żeby "Conchita" brzmiała w tradycji ulubionych diw środowisk LGBT, od Cher, po Kylie Minogue. Do tego poziomu jednak daleko. Epickie, rozpompatyzowane aranżacje wywołują nudności i absmak. Wokalnie Conchita dźwiga je ledwo, ledwo - krtani wszak sukienką nie oszukasz. Trochę tu ballady, trochę oldskulowego disco. Zdarzy się house mający pretensje do dubstepu, a w tym samym numerze ("Colours of Your Love") można też upchnąć rzeczoną balladowość oraz... Bollywood. Dla chcącego nic trudnego. Fajnie robi się może w 2-3 numerach, na czele z "Out of Body Experience", brzmiącym jak z najlepszych momentów Girls Aloud. Fajnie, bo burleskowo-kabaretowo-doo-wopowo brzmi "Where Have All the Good Men Gone". No, ale to przecież za mało, żeby wyjść poza opcję chwilowej zajawki dla bywalców queerowych klubów. Jeżeli wygrywając Eurowizję Conchita stała się jakąś ikoną, to muzyczny poziom płyty kompletnie tego ciężaru nie podtrzymuje.

Do tego skrajnie przewidywalne teksty. Wykluczenie, gender-bending, bolesna miłość, oraz siermięga ku pokrzepieniu serc godna Sienkiewicza: wszyscy jesteśmy piękni, wspaniali, mądrzy i bogaci, tylko czasem rzeczywistość tego nie potwierdza. Ale tym gorzej dla rzeczywistości. Generalnie pod każdym względem Anthony & the Johnsons zrobiony pięćset razy gorzej.

Eurowizja tuż tuż. Ze swoim ugrzecznieniem i kontrolowanymi skandalikami jest niczym innym niż tanią hucpą, na której muzyka akurat jest raczej nieważna. Liczą się fajne stroje, aspekt cyrkowy, wzruszające historie. Kilka lat temu wygrał zespół przebrany za potwory, teraz drag queen. Nie trzeba dobrze grać i śpiewać. Trzeba budzić ciekawość, albo sympatie. Polska w końcu to zrozumiała - vide tegoroczna reprezentantka (z absurdalnie wręcz złą piosenką przy okazji). Niestety, Monika Kuszyńska nie ma szans, bo Finowie przysyłają punkowy zespół złożony z gości z zespołem Downa i autyzmem. Jaki wymiar etyczny ma ten fakt (ja jestem w tej kwestii rozdarty: czy fajna przygoda dla ludzi, którzy onegdaj byliby wykluczeni, czy pokazywanie "odmieńca"), każdy oceni sam. Podobnie jak sens istnienia czegoś takiego, jak Eurowizja. Szczególnie jeśli jej długofalowym efektem są płyty tak nikomu niepotrzebne, jak "Conchita".

3/10
Conchita Wurst "Conchita", Sony Music Poland

Reklama
INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Conchita Wurst
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy