Reklama

Recenzja Chris Cornell "Higher Truth": Strawnie, ale bez smaku

​“Po 'Scream' to już musi być tylko lepiej, prawda?" - usłyszałam od znajomego fana Soundgarden, tuż przed pierwszym odsłuchem najnowszej solowej płyty wokalisty zespołu, Chrisa Cornella. Niestety - nie jest lepiej, chociaż źle też nie jest. Ot, Cornell, jak Cornell - zawsze ładnie. Ale czy to wystarczy?

​“Po 'Scream' to już musi być tylko lepiej, prawda?" - usłyszałam od znajomego fana Soundgarden, tuż przed pierwszym odsłuchem najnowszej solowej płyty wokalisty zespołu, Chrisa Cornella. Niestety - nie jest lepiej, chociaż źle też nie jest. Ot, Cornell, jak Cornell - zawsze ładnie. Ale czy to wystarczy?
Chris Cornell zdaje się na nowo szukać siebie /

Wspomniany "Scream" nagrany z Timbalandem to w powszechnym odczuciu plama na honorze wokalisty Soundgarden - miażdżące oceny krytyki połączone z komercyjną klapą. Na nowy solowy materiał musieliśmy czekać długie sześć lat - chciałoby się, żeby "Higher Truth" jakością i bogactwem brzmień wynagrodziło to oczekiwanie. Niestety, nie jest tak dobrze. Potrzebę dobrego, mocnego brzmienia, czepiającej się melodii i porywającego tekstu zaspokajają tylko pojedyncze fragmenty albumu, jak na przykład tytułowe, pojawiające się w drugiej połowie płyty, dramatycznie zaśpiewane "Higher Truth" o emocjonalnej treści, z intensywnie harmoniczną partią fortepianu. Wszystko, co dzieje się wokół tej piosenki-motta ma temperaturę co najwyżej letnią. Trochę nudzi, trochę jest bez wyrazu, trochę szuka wsparcia w wielbionym w Stanach country. Trudno przy tym choć raz nie pomyśleć, że Chris Cornell odcinając kupony od swojej popularności, zgubił jakiś pomysł na siebie.

Reklama

Gdyby nie charakterystyczny, silny głos Chrisa o barwie tak ciekawej, że czegokolwiek by nie zaśpiewał, zabrzmi co najmniej w porządku, i gdyby nie otwierające album “Nearly Forgot My Broken Heart", które rozbudza apetyt na płytę, byłoby całkiem słabo. Po delikatnym wstępie z “przykurzonym" wokalem, utwór rozwija się wedle wszelkich sprawdzonych przepisów na przebój. Od wejścia orkiestry smyczkowej, przez perkusyjne podbicie, po końcowy asa z rękawa Cornella - głos wpadający w dramatyczny krzyk i elektroniczne przydźwięki, które dobrze wypełniają kompozycję.

Tak mocnym i udanym otwarciem artysta zaskarbia sobie słuchacza. I dlatego z każdym kolejnym utworem czekamy na powrót tak ciekawych aranżacji, rozbudowanych melodii i technicznych popisów wokalnych. Czekamy niestety na daremno, bo Chris Cornell głównie snuje historie, tworząc muzyczne kalki pierwszej kompozycji i hitów sprzed lat. Wszystko bez większego zaangażowania, niezależnie od tego czy towarzyszy mu akustyczny akompaniament czy bogatsze aranżacje, przechylające się mniej lub bardziej w stronę country.

Podsumowując, ciężaru albumu Cornell nie uniósł. Nie zrobiło tego kilka wyróżniających się jakościowo fragmentów. Po spójnym i wyrazistym "Scream", z hitami takimi, jak "Time" czy "Part of Me", Chris Cornell zdaje się na nowo szukać siebie. Być może w dobie singli, bardziej na korzyść wyszłoby mu wydanie dwóch utworów i wybadanie rynku. W tej sytuacji jednak mamy do czynienia z muzycznym daniem strawnym, ale niedoprawionym.

Chris Cornell "Higher Truth", Universal Music Poland

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Chris Cornell | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy