Reklama

Recenzja Bryan Adams "Tracks of My Years": Na jesienne popołudnie jak znalazł

Ten na okładce to nie młody Ozzy. To młody Bryan. Teraz Bryan nie jest już młody i chce pokazać czego słuchał jak młody był. Na jesienne popołudnie jak znalazł.

Album z coverami plus jedno nagranie premierowe. Słabo jakoś niby po kilku latach wydawniczego milczenia, ale co poradzić. Adams tłumaczył się w wywiadach, że jakiś czas temu zwolnił, odpoczywa i cieszy się lifestylem pół-emeryta. Ma facet prawo. Dla fana dobre i to. Dla nie-fana (czyt. mnie)... też całkiem niezłe, bo Adams doskonale dobrał na tej płycie repertuar. Pod swoje warunki wokalne. Pod swoją dyskografię. Pod muzykę, której nie gra się od piętnastu lat.

Na płycie znalazło się miejsce dla tych największych, jak Bob Dylan, The Beatles, Beach Boys, czy Chuck Berry, ale i twórców mniej znanych: Bobby'ego Hebba, Winfreda Lovetta (sam musiałem sprawdzać, czy to ten Winfred, czy ta Winfreda), Dona Gibsona. To wszystko absolutnie piękne piosenki. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że Adams zaszył się w ciepłej i wyłożonej wełnianą szmatką szufladce i nie ma zamiaru robić kompletnie niczego, co wymagałoby od niego ryzyka, kreatywności... jaj. Trochę jakby Krawczyk po raz n-ty coverował Presleya. Z jednej strony to dobrze, bo mamy bezpieczeństwo od kiksów (czy na pewno? - o tym dalej), ale z drugiej strony album trochę nuży. Jak we wstępie: na jesienne popołudnie jak znalazł. Siedzę na balkonie, papierosa palę, robię klops z jajkiem, Adams sobie śpiewa. To trochę mało, jak na jednego z fajniejszych songwriterów przełomu '80 i '90 lat.

Reklama

Zdarza się też, że i w standardzie coś nie zagra. Bo mimo nadal przepięknej chrypki, która mechaci nadal młodzieńczy jednak głos Adamsa, mimo całego brzmienia trochę pod Roda Stewarta, Adams w jazzujących standardach wzorem "Great American Songbook" się nie bardzo odnajduje. Choć winę przypisać można prędzej absolutnie tępej, prostackiej aranżacji w klimacie zespołu knajpiano-weselnego, niż samym możliwościom wokalnym Adamsa.

Gdzie bliżej do folku i rocka, niż do jazzu, "Tracks" brzmi naprawdę dobrze. Bardzo bałem się, że Adams zepsuje mi na dłuższy czas "Lay Lady, Lay", bo to wiadomo - albo w oryginale, albo w coverze Ministry - ale pozytywnie się rozczarowałem. Z "Rock and Roll Music" też radzi sobie dobrze, cofając ten numer do miejsca, z którego pochodzi, to jest do etosu rockowego chama znanego też jako rockabilly. Ładnie brzmi też "Down on the Corner" Creedence Clearwater Revival. Absolutnymi highlightami są z kolei "Never My Love" Addrisi Brothers i "God Only Knows" Beach Boys (sprawdźcie sobie też nagraną właśnie przez BBC all-star wersję tego numeru). A największym zaskoczeniem "Sunny" Bobby'ego Hebba (ależ znacie ten numer, znowu: sprawdźcie sobie na Youtube), z którego Adams wychodzi zdecydowanie obronną ręką. Facet naprawdę daje radę.

I tu wracamy do zarzutu sprzed chwili. Album wraz z Adamsem produkowali David Foster i Bob Rock. Czyli grubiej już nie można. Pytam się więc, dlaczego wszystko tu brzmi tak kaprawo? Czemu sekcja chodzi, jakby największy i najgłupszy chłopak w klasie bił kogoś patykiem po głowie? Czemu tak mało pod tym wokalem flowa? To najsłabszy punkt albumu i powód oceny niższej, niż być mogła. To też kolejny głosik w rozkminie o tym, na ile istnieje w muzycznym świecie taki byt, jak genialny producent. Kiksy Boba Rocka, czy Ricka Rubina, albo - z innej mańki - monotematyzm Timbalanda i Cee Lo Greena dowodem że nie. Szkoda tylko, że ktoś zepsuł Adamsowi zestaw fajnych coverów.

Bryan Adams "Tracks of My Years", Universal Music Poland

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bryan Adams | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy