Reklama

Recenzja Bruce Springsteen "Western Stars": Lewak czyni Amerykę znowu wielką

Na swoim dziewiętnastym albumie i czterdzieści sześć lat od debiutu, Springsteen znów jest Woodym Guthrie. Znów prowadzi swoją wielką amerykańską narrację.

Na swoim dziewiętnastym albumie i czterdzieści sześć lat od debiutu, Springsteen znów jest Woodym Guthrie. Znów prowadzi swoją wielką amerykańską narrację.
Okładka płyty "Western Stars" Bruce'a Springsteena /

Wiele jest w postaci Bossa paradoksów. Uznajemy go za wielkiego trybuna klasy pracującej, podczas gdy (do czego sam przyznaje się w swojej autobiografii "Born to Run") w życiu nie przepracował na jakimkolwiek zwykłym stanowisku ani jednego dnia. Od wielu lat otwarcie mówi o swoich lewicowych poglądach, a i tak co chwila musi protestować, bo jeden albo drugi niepełnosprytny prawak, opacznie rozumiejąc tekst "Born in the USA" (albo właściwie sam refren), postanawia wykorzystać ów numer na swoim wiecu wyborczym.

Fani i media bez przerwy wymagają od niego a to kolejnych politycznych deklaracji, a to choćby ubiegania się o polityczne stanowiska, ze stołkiem burmistrza New Jersey na czele. On tymczasem powtarza, że jest "tylko" muzykiem. Wreszcie, w kraju przeoranym przez niespełna trzy lata kadencji jednego z najgorszych prezydentów w dziejach, Boss na swojej nowej płycie ani razu nie używa nazwiska "Trump". Ale nie znaczy to, że nie ciągnie wilka do lasu. Bo "Western Stars" to płyta polityczna. Z tym, że Bossem nie zostaje się uprawiając tępą łopatologię.

Reklama

I tak to "Western Stars" zgodnie z zapowiedziami samego Springsteena biegnie traktem wyznaczonym przez "muzykę pop Południowej Kalifornii", z Glennem Campellem i Burtem Bacharachem na proporcach. To jedno z bardziej wyciszonych nagrań Bossa (co zapewne nadrobi na planowanej na przyszły rok płycie ze swoim E Street Band). Próżno szukać tu gigantycznych stadionówek. Miast tego mamy zbiór znakomitych, ale dosyć jednorodnych snujów z chwalebnymi wyjątkami w postaci typowo springsteenowskich bangerów: "Sundown" i "There Goes My Miracle".

Mało tu rocka i rockowego brudu, a i wokal Springsteena nigdy bodaj nie był tak wygładzony i wypolerowany. W takich okolicznościach przyrody dzieje się jednak to, co stało się jego znakiem rozpoznawczym. Wielka amerykańska narracja. Biorąca garściami z Woody'ego Guthrie, po drodze zbijająca żółwika z beatnikami, z Dylanem i Youngiem, coś co tak mocno uobecnia(ło) się w muzyce po drugiej stronie Atlantyku, a w Europie było jakby nieobecne. Przy czym nie ma wspomnianej łopatologii.

Politykę Springsteen opowiada zawsze metaforą, czy wręcz przypowieścią. A w jej centrum zawsze jest filmowa niemal historia zwykłego człowieka w zwykłej-niezwykłej sytuacji. Potęgą Bossa jest też (i zawsze było) to, z jak wielką czułością i zrozumieniem pochyla się nad swoimi bohaterami. Trybun nigdy nie staje się sędzią. Choć przecież mógłby, szczególnie wziąwszy pod uwagę kolejny paradoks: ogromna część jego fanbase'u to przecież W.A.S.P.-y (white anglo-saxon protestants, biali anglosascy protestanci), a więc dokładnie ta część amerykańskiej społeczności, która rozeszła się z coraz bardziej progresywną obyczajowo lewicą i w obronie wyimaginowanych wartości, w oczywisty sposób wbrew własnym interesom, zaczęła głosować na Republikanów, alt-right i grającego na jedną nutę z finansowym establishmentem Trumpa.

Kto wie, może nigdy jeszcze piosenki Springsteena nie były tak Ameryce potrzebne? Próżno jednak liczyć, że Boss stanie się amerykańskim mesjaszem, zbawicielem dusz rednecków z Pasa Biblijnego. Jak sam twierdzi, jest "tylko muzykiem". I oby pozostał nim jeszcze kolejne pięćdziesiąt lat, bo nadal sensownym jest opowiadać Amerykę. Szczególnie na takim poziomie, na jakim on to robi.

Bruce Springsteen "Western Stars", Sony

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bruce Springsteen | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy