Reklama

Recenzja Blur "The Magic Whip": Tak się wraca do gry

Długo trzeba było czekać na nowy album Blur. A "długo" jest tu szczególnie uzależnione od punktu widzenia. To już sześć lat po reaktywacji, dwanaście od ostatniego albumu i szesnaście od ostatniego krążka z czynnym udziałem głównego gitarzysty grupy, Grahama Coxona. Na szczęście "The Magic Whip" zaspokaja potrzeby niemal każdego fana londyńskiej grupy.

Długo trzeba było czekać na nowy album Blur. A "długo" jest tu szczególnie uzależnione od punktu widzenia. To już sześć lat po reaktywacji, dwanaście od ostatniego albumu i szesnaście od ostatniego krążka z czynnym udziałem głównego gitarzysty grupy, Grahama Coxona. Na szczęście "The Magic Whip" zaspokaja potrzeby niemal każdego fana londyńskiej grupy.
Okładka płyty Blur "The Magic Whip" /

Przez długi czas Damon Albarn jak ognia unikał odpowiedzi na pytanie, kiedy zostanie wydany kolejny album Blur. Zapewne dlatego, że sam nie znał daty - "The Magic Whip" zostało w większości nagrane dwa lata temu podczas pięciodniowej sesji nagraniowej w Hong Kongu, ale dopiero przełom stycznia i lutego tego roku poświęcono na dopieszczenie powstałych wówczas kompozycji. Pośpiech? Brytyjczycy udowadniają, że czas nie gra żadnej roli. I to pod wieloma względami.

W końcu "Ong ong" z lekko prowadzoną przez gitarę melodią i wspólnym podśpiewywaniem w refrenie momentalnie przypomina o britpopowych korzeniach Albarna i spółki. Podobnie jest zresztą z "I Broadcast", które mogłoby zasilić jeden z pierwszych albumów Blur, jednocześnie będąc kompozycją pozbawioną naiwności, płynącej z dawnych nagrań. Z kolei "Go Out" to energetyczny zastrzyk, przywołujący na myśl najbardziej gitarowe momenty z krążka "13". Nie brakuje też melodii dla wielbicieli bardziej eksperymentalnej strony grupy. W "Thought I Was A Spaceman" słychać wyraźne wpływy "Think Tank" - ostatniego albumu przed zawieszeniem działalności - chociaż w tym przypadku szczególnie warto pochylić się nad kunsztem aranżacyjnym muzyków. Bo ilu muzyków potrafi nagrać numer, który rozwija się tak, by w trakcie kojarzył się po kolei z minimalistycznym downtempo, post-rockiem w stylu późnego Talk Talk i orkiestralno-elektronicznym rozmachem Spiritualized? No właśnie.

Reklama

A "Thought I Was A Spaceman" to nie jedyna świetna kompozycja na "The Magic Whip". Mamy w końcu jeszcze "Ice Cream Man", który specyficznym połączeniem elektronicznych sampli i instrumentów akustycznych przywołuje skojarzenia z gorillazowym "Demon Days". Dochodzi do tego melancholijne "My Terracotta Heart", w którym może i nieco zgrzyta wybijająca z klimatu progresja akordów w refrenie, jednak nie na tyle, aby kompozycja przestała poruszać słuchacza.

Oczywiście na "The Magic Whip" nie ma momentu, w którym muzycy z Blur odkrywają Amerykę. Z drugiej strony nie muszą już nic nikomu udowadniać. Dlatego czuć, że nagrywanie nowego albumu zwyczajnie sprawiało muzykom radość. Trudno tu oczekiwać hitowego materiału, z którego słynęli w latach 90., ale mimo wszystko to nie album stworzony specjalnie dla zaspokojenia apetytów wygłodniałych fanów, lecz po to, aby po tylu latach sprawdzić się znów we wspólnym graniu razem. Owszem, muzycy nieustannie nawiązują dialog ze swoimi starszymi albumami, jednak nie grają na sentymentach. Stąd "The Magic Whip" jawi się jako pozycja przemyślana, spójna, dojrzała, broniąca się muzycznie i artystycznie.

W zamykającym album, ciężkim i powolnym "Mirrorball" Albarn śpiewa "I’'l be back when December comes". Jednak jeżeli oczekiwanie na kolejny album Blur miałoby się przedłużyć do następnych dwunastu lat, a ten reprezentowałby taki poziom jak "The Magic Whip", zdecydowanie warto będzie czekać. Tak się wraca do gry.

Blur "The Magic Whip", Warner Music Poland

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Blur | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama