Reklama

Recenzja Billy Idol "Kings & Queens of Underground": Jeszcze (już?) nie królowie

Popularność zyskał grając pop przebrany w szatki glamu, goth, czy rockabilly. To wszystko nadal jest. Kiedyś miał też znakomite piosenki. Teraz jest w kratkę.

Pigułka jaką Billy Idol każe nam przełknąć na samym początku albumu wcale nie jest taka gorzka, jak głosi tytuł. Mocny refren z pretensją stadionową. Ów ukrywa słabość zwrotki. Ale to i tak lepiej, niż ostatnio, bo - przypomnijmy: kariera Idola skończyła się praktycznie na "Cyberpunku" w 1993 roku. Dwie późniejsze próby reanimacji działalności muzycznej były artystycznie niemożliwie słabe. Nienajlepsze pierwsze wrażenie podkręca jeszcze "Can't Break Me Down", które nie może się zdecydować, czy chce być piosenką Dona Henleya, czy szlagierem emo. Refren w konwencji wesoło-zagniewanej muzyki dla nastolatków zdecydowanie nie przystoi facetowi kończącemu właśnie sześćdziesiątkę.

Reklama

Wrażenie ratuje na szczęście świetny noirowy "Save Me Now", który z powodzeniem mógłby znaleźć się na solówce Petera Murphy'ego. A że Idolowi wokalnej charyzmy nigdy nie brakowało, to i w jego wykonaniu taki numer działa bez zarzutu. Pretensje można może mieć najwyżej do produkującego album Grega Kurstina, który idzie po najmniejszej linii oporu robiąc już trzeci pod rząd upbeatowy refren, jakby to nie Billy Idol był, a jakaś Rihanna. Poza tym prawdziwy cymes. Power balladka "One Breath Away" to z kolei The Cult z okolic "Beyond Good and Evil", ale tu nie dziwota - jest coś podobnego w barwie i stylu śpiewania Idola i Astbury'ego, a tu jest to jeszcze podbite brzmiącymi, jak Billy Duffy riffami."Postcards from the Past", jak nazwa wskazuje, próbuje być "Rebel Yell" bis. Za mało jest na to jednak przebojowe, za duży bajzel jest w nieczytelnej w efekcie aranżacji. Dodatkowo przywodzi na myśl "Vision Thing" The Sisters of Mercy. A TSOM to zespół, któremu udała się przecież tylko jedna płyta ("F&L&A", nie dajcie się wkręcić, że jest inaczej)... Kompletną pomyłką jest balladka tytułowa. Raz, że znowu napchano tam w produkcji rzeczy niezrozumiałych, a dwa - że jest to walczyk. Serio. Billy Idol śpiewa walczyka. Panie proszą panów. "Eyes Wide Shut" to znowu coś fajnego. Znać do kawałków o oczach Idol ma farta.

To niezły album. Na pewno lepszy niż dwa, które Idol wydał w poprzedniej dekadzie i jednocześnie kompletnie nie dorastający do pięt tym, które wydał trzy dekady temu. Ale niezły. Niedzisiejszy i w niedzisiejszych barwach. Czy to źle? Wspomniany Peter Murphy wydaje płyty w podobnej tonacji i nikt mu nie robi zarzutu z tego, że nie atakuje mainstreamowych list przebojów. Czy Idol miałby dlatego, że ongiś był bliżej popu? Nie musi. Dla fanów 1/3 albo i połowa tych numerów będzie gratką. Pozostałe nie zabolą. A zawsze je można usunąć z playlisty, albo przewinąć. Bo że płyta to piekielnie nierówna, to akurat święta prawda. Jeszcze nie wielki come back, ale wstydu nie ma.

Billy Idol "Kings & Queens of Underground", Mystic

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Billy Idol | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy