Reklama

Recenzja Avatarium "The Girl With The Raven Mask": Dziewczyna prawdę ci powie

W świecie metalu moda na wszystko co oldskulowe, vintage i retro zatacza od kilku lat coraz szersze kręgi, do tego stopnia, że na upartego można by wyodrębnić z niej osobne podgatunki. Szwedzki Avatarium to jednak zupełnie inny przypadek.

W świecie metalu moda na wszystko co oldskulowe, vintage i retro zatacza od kilku lat coraz szersze kręgi, do tego stopnia, że na upartego można by wyodrębnić z niej osobne podgatunki. Szwedzki Avatarium to jednak zupełnie inny przypadek.
Avatarium nie udaje Pentagram, Coven ani Black Widow; nie kopiuje - mniej lub bardziej poradnie - Black Sabbath, Led Zeppelin lub Saint Vitus /

W 2013 roku sztokholmski kwintet raził w scenę debiutem "Avatarium" niczym piorun w słup wysokiego napięcia kładąc pokotem większość oniemiałych z podziwu krytyków i tyleż samo zachwyconych fanów, a wydana rok później EP-ka "All I Want" skutecznie dobiła resztki zbłąkanych niedowiarków. Tym oto sposobem, obok powstałych chwilę wcześniej Kvelertak z Norwegii i szwedzkiego Ghost (B.C.), Avatarium wysforował się na jedno z największych metalowych zjawisk ostatnich lat.

W przypadku Avatarium receptą na sukces okazało się orzeźwiające zespolenie doświadczenia doommetalowej instytucji w osobie znanego z Candlemass basisty Leifa Edlinga, kompetencji perkusisty Tiamat Larsa Skölda oraz zapatrzonego w styl Ritchiego Blackmore'a gitarzysty Marcusa Jidella (eks-Evergray i Royal Hunt), z pobrzmiewającą latami 70. grą klawiszowca Carla Westholma, a nade wszystko fenomenalnym, wielobarwnym głosem mało dotąd znanej (o ile w ogóle) Jennie-Ann Smith. W tej beczce miodu łyżkę dziegciu stanowić mógłby jedynie fakt, iż część słuchaczy uznała Avatarium za "żeńską wersję" Candlemass, zespołu, którego kanoniczne albumy z końca lat 80. i posępne acz pełne polotu riffy wyniosły doom metal na nieznane wcześniej wyżyny, inspirując po drodze kolejne pokolenia muzyków.

Reklama

"The Girl With The Raven Mask", druga płyta zespołu, nie padła na szczęście ofiarą sukcesu swojego poprzednika. Mało tego, wraz z nią podopieczni Nuclear Blast Records w znacznej mierze wyzbyli się oczywistych koligacji z macierzystą formacją Edlinga, tworząc materiał, który trwale konstytuuje ich własną muzyczną tożsamość.

Potwierdzają to już od samego początku w utworze tytułowym, nadspodziewanie żwawym numerze o wręcz punkowym drajwie, oraz równie dynamicznym, przebojowym "Run Killer Run", mającym w sobie tyleż czysto rockowego potencjału, co pulsującej werwy Cathedral, niektórych kawałków Pentagram (typu "Relentlss"), ale i chyżo galopującego Dio. Blisko ośmiominutowy "January Sea", choć zrazu wydaje się typowym doomowym monstrum, szybko przybiera postać wielowymiarowej kompozycji, gdzie nie brakuje miejsca i na sporą dozę poetyckiej melancholii, progresywne zacięcie, i mocarną melodię, od której można się oderwać jedynie przy użyciu paralizatora.

Podobne środki zaradcze potrzebne wam będą w kontakcie z ziarnistym brzmieniem gitar w podniosłym jak erekcja samego Lucyfera "The Master Thief", a zwłaszcza kapitalnym "Ghostlight", którego gitarowo-klawiszowy pochód, przebywszy astralne wyciszenie, wieńczy strzeliste gitarowe solo. Na koncertach Jennie-Ann nie tylko śpiewa, ale i sięga często po gitarę akustyczną. Okazję ku temu będzie też miała w poruszających "Iron Mule" i "Pearls And Coffins", które z początkowo balladowego nastroju przeradzają się we wciągające pieśni o purpurowym zabarwieniu lat 70. z wyrazistym brzmieniem organów.Jeszcze inaczej dzieje się zaś w jazzującym, opatrzonym wręcz popową (choć jakby w krzywym zwierciadle) melodią "Hypnotized", słuchając którego poczujecie się jak w świecie z "American Horror Story - Freak Show". W tym jednak przypadku nie do końca przekonuje mnie sam refren, choć nie wykluczam, że to jedynie kwestia gustu.

Jedno jest za to pewne. W przeciwieństwie do grasujący dziś po metalowej scenie hord miłośników wszystkiego co retro (najlepiej z przedrostkiem "occult", w tym tych z żeńskim pierwiastkiem, jak Lucifer, Huntress, Acid King czy Windhand; całości nie sposób policzyć), Avatarium nie udaje Pentagram, Coven ani Black Widow; nie kopiuje - mniej lub bardziej poradnie - Black Sabbath, Led Zeppelin lub Saint Vitus, i co najważniejsze (przy całej mej naiwności) - nie sądzę, by w ogóle zależało im na wpisywaniu się w panujący obecnie trend.

"Dziewczyna w kruczej masce" prawdę ci powie. I choć to dopiero koniec października, lepszej płyty możemy już w tym roku nie usłyszeć.

Avatarium "The Girl With The Raven Mask", Mystic

9/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Avatarium | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy