Reklama

Recenzja Ariana Grande "My Everything": Do łóżka, do klubu, do wyrzucenia

"Kłaniajcie się, suki" - śpiewała rok temu Beyonce, nieco szokując audytorium. Im więcej płyt takich jak ta Ariany Grande, tym łatwiej zrozumieć te słowa.

Grande może już mówić o sukcesie. Ma zaledwie 21 lat i przyjęcie jej właśnie wydanej, drugiej płyty pokazuje, że osiągnięcie szczytu listu "Billboardu" o rok wcześniejszym debiutem nie było przypadkiem. Pogratulować Arianie i współczuć słuchaczom - skoro tak wyzute z oryginalności, kliszowe wydawnictwa osiągają sukces, to znaczy, że przemysł muzyczny nie musi się bardziej starać. Po prostu wygodnie przeskakuje nisko zawieszoną poprzeczkę.

Oczywiście dziewczyna umie śpiewać, choć czasem nieźle to w swoich orgazmicznych pojękiwaniach ukrywa. Jest dobrej jakości plasteliną w rękach zebranych tym razem po całym świecie producentów - biznesmenów, który dali nam Britney Spears, N Sync, OneRepublic i Brandy & Monicę. Zaczynający się od tak słodkich, że aż mdlących wokali, album prowadzi przez szereg modnych i przez ową modę, wyeksploatowanych do cna rozwiązań. Podziałka rytmiczna z południowego rapu, ale też trochę motoryki disco. Kaprawe melodyjki rodem z najbardziej barbarzyńskiego EDM i house na miarę możliwości Eski. Minimalistyczne podkłady, oparte o brzmienia z TR-808, oczywiście z raperem na nich. Żerowanie na nanjtisowym r'n'b i hiphopowych hitach (słaby cytat z "Mo Money, Mo Problems" Notoriousa B.I.G.), ukłony retro. Wszystko to rozgotowana na miękką, bezsmakową papkę. Pozbawione grama chili, seksu, radości śpiewania, za to seksownie opakowane.

Reklama

Najbardziej wymownym (i zarazem najlepszym) momentem płyty jest jej końcówka. "Hands On Me" to połączenie plastikowego, orientalnego motywu, z rozbudowanymi partiami agresywnych klawiszy, pajacującym Asap Fergiem i Arianą zgrywającą Beyonce. W następnym kawałku (tytułowym) wokalistka serwuje się prawie saute, chórki ciągną się jak toffi, pianino skapuje jak lukier, ot taki tam pseudo-soul. Z kolei "Bang Bang" jest tipsem udającym prawdziwy pazur, kompozycją w duchu starego R&B, z chórami gospel, przechodzącym w niezły, mocno podciągnięty przez przez Jessie J i Nicki Minaj jam. Owszem, lubię tego typu bezmyślne zlepki o ile są efektowne, mają do siebie dystans, a przy tym wciągają - świetnie bawiłem się w kinie na "Strażnikach galaktyki". Ale "My Everything" jest żadne, a jego gospodyni w tym swoim wyrachowanym eklektyzmie tak nijaka, iż nie wiadomo, jak się do niej odnieść...

Szczerze mówiąc, kiedy słucham sobie takiego kipiącego patosem "Just a Little Bit of Your Heart" i czuję, jak stopniowo "symfonicznie rozkwita", to jako żywo przypomina mi się któraś z naszych opolskich diw z konkursu audiotele i jej rozumienie "poruszającej muzyki". Bo choć klasa wykonawcza bywa zupełnie inna, to za oceanem problem może być analogiczny - rząd młodych następców Mamonia przed ekranem, a na dodatek mnóstwo Dyzmów na stołkach w wytwórniach i usłużna branża medialna. Proszę nie dać się nabrać.

3/10

Ariana Grande "My Everything", wyd. Universal Music Polska

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ariana Grande
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy