Reklama

Recenzja Adele "25": O pięknej miłości w ciężkich czasach

Być może nowa płyta Adele ukazuje się w najlepszym dla siebie momencie. Ludziom potrzeba dzisiaj ładnych melodii.

Być może nowa płyta Adele ukazuje się w najlepszym dla siebie momencie. Ludziom potrzeba dzisiaj ładnych melodii.
Adele na okładce płyty "25" /

Ona sama jeszcze niedawno mówiła w wywiadach, że się następczyni rekordowej płyty "21" bardzo boi. Bo czy uda jej nagrać album równie dobry, co ten z sprzed czterech lat i czy zaspokoi nim coraz większe oczekiwania swoich fanów? A może oni wszyscy - właśnie dlatego, że tak spektakularny sukces z "21" odniosła" - mają już jej dawno dość? Trzeba ją zrozumieć. Miała dziewczyna, sama przecież wyraźnie zaskoczona swoją zawrotną karierą, do takich obaw prawo. Ale też, że te były nieuzasadnione, przekonała się szybko tuż po premierze pierwszego singla z "25". Przyjętego zaskakująco dobrze, choć to przecież nie był wcale numer, który rzucał na kolana. Brzmiał za to po tylu latach przerwy na tyle dobrze i obiecująco, że niecierpliwi fani mogli odetchnąć z ulgą: z naszą Adele wszystko w porządku, zapowiada się kolejna wspaniała płyta.

Reklama

O rozczarowaniu rzeczywiście nie może być mowy - brytyjska wokalistka kontynuuje swoją podróż po popowo-soulowym gruncie, na którym zbudowała swoją muzyczną potęgę. Nawet kiedy do studia wpuszcza gwiazdę klubowych hitów (ale też bardzo nierównego producenta), Szweda Maxa Martina, daleko się od swojej bajki nie zapuszcza. Choć inną kwestią w przypadku akurat tej konkretnej współpracy jest, czy była ona w ogóle Adele potrzebna - może i nieco odświeża jej wizerunek, ale na tle całego wydawnictwa, a szczególnie wciśnięta między "Hello" i "I Miss You", czyli jeden z najlepszych numerów na tej płycie, brzmi jak zagubiona na tej muzycznej ścieżce, niepotrzebnie do tego rozbrykana owca.

Po raz kolejny świetne rzeczy dla Adele komponuje i produkuje za to jej rodak - odpowiedzialny za wcześniej wymieniony "I Miss You" oraz "Sweetest Devotion" Paul Epworth, ale i tak największymi bohaterami na krążku okazują się produkcje zza Oceanu. Pierwszy singel i "Million Years Ago" od Grega Kurstina, "River Lea" nagrana z pomocą Danger Mouse'a (bo jeśli już kazać Adele nieco podrygiwać to właśnie w takim rytmie) oraz "When We Were Young" współtworzona przez Tobiasa Jesso Juniora i Ariela Rechtshaida. Szczególnie drugi z tych utworów świetnie oddaje klimat całego albumu, na którym wokalistka wyraźnie nie chce (boi?) się zestarzeć. Ledwie 27-letnia, a już wspominająca beztroską młodość. Tak szybko? Przecież przed nią wciąż całe życie. Nieudana miłość, stracone nadzieje? Przecież tyle jeszcze szans na horyzoncie. Ale tę sentymentalną nutę wszystkim nam będzie łatwiej przyswoić i zrozumieć w kontekście nawet nie tyle osobistych doświadczeń wokalistki, co bardziej otaczającej nas rzeczywistości, w jakiej "25" się ukazuje.

Wspomnienie beztroski i pierwszych miłości na tle przyjemnie nostalgicznych melodii, tydzień po krwawych wydarzeniach w Paryżu i Bejrucie, a nie daj Boże kilka godzin przed kolejnym niepokojącym alarmem wywołanym w jakiejś części świata, powinny zadziałać na nas dzisiaj szczególnie kojąco. Cóż poradzić, że przyszło nam żyć w ciężkich czasach, muzyka Adele może nam jednak pomóc nieco zmienić ich percepcję.

Adele "25", XL/Sonic

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Adele
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy