Reklama

Recenzja Action Bronson "Mr. Wonderful": Kamera, akcja, Bronson

Niewdzięcznie wydaje się płyty, gdy na ustach wszystkich jest właściwie jeden tylko raper – Kendrick Lamar. Akurat Action Bronson bez trudu wywalczy trochę miejsca w świetle reflektorów. Tylko czy mu się ono rzeczywiście należy?

Niewdzięcznie wydaje się płyty, gdy na ustach wszystkich jest właściwie jeden tylko raper – Kendrick Lamar. Akurat Action Bronson bez trudu wywalczy trochę miejsca w świetle reflektorów. Tylko czy mu się ono rzeczywiście należy?
Okładka płyty Action Bronson "Mr. Wonderful" /

Jest wielki, brodaty i rudy. Płynie w nim krew zarówno albańska, jak i żydowska. Choć nawinie ci, że ma nóż jak Rambo i do tego jeszcze kilka spluw, jego główną bronią pozostaje sprawna wyobraźnia, ostre poczucie humoru i niczym nie zachwiana pewność siebie. W jego biografii nie brak naprawdę ciekawych pozycji, takich jak bycie szanowanym szefem kuchni w Nowym Jorku. Gdy dodać to wszystko do siebie, Action Bronson jest trochę jak z internetowych memów, trochę jak z komiksu bądź kreskówki. Raz go zobaczysz i nie zapomnisz. Zaciekawi cię nawet jeśli hip-hop nie specjalnie cię interesuje.

Reklama

Ale jeśli interesuje, zaciekawi tym bardziej. Bronsolino to kawał rapera. Wszyscy zdążyli go porównać do Ghostface'a z Wu-Tang Clanu i o ile skojarzenie było ewidentne, to inspiracja jest tu szczęśliwie punktem wyjścia. Obecny styl jest bardzo intensywny i ujmująco nonszalancki. Żadnej przemielonej milion razy mafijnej gangsterki, raczej hedonizm w wersji bardziej kreatywnej niż księgowość naszych elit. Jedną z zalet płyty "Mr. Wonderful" - pierwszej nagranej dla dużej wytwórni, więc przez wielu traktowanej jak oficjalny debiut - okazuje się to, że jest rapowana naturalnie, jak na domówce dla znajomych i zarazem niezbyt hermetyczna. Drugą to, że za bardzo nie wiadomo co się na niej stanie. Retro-przepych Marka Ronsona i brudna, organiczna produkcja z zachwycającym perkusyjnym bałaganem 88-Keys kontrastuje z bliskim estetyce lo-fi  podkładem przygotowanym przez 40 i prostotą Alchemista, który niesamowitym wyczuciem nadrabia prostotę wykorzystanych środków: "Terry" brzmi jak psychoaktywna kołysanka, podczas gdy "Falconry" to minimalizm pakujący odbiorcę w trans niczym ciężary ze starego Stones Throw. Gospodarz zmienia oblicza zależnie od potrzeb - bywa jak z mokrego snu bitnika, przewodnika Michelin, podręcznika "Jak być miłym rapowym nuworyszem", ale też jak głodny pies, co to urwał się z łańcucha i marzy o tym by ugryźć parę irytujących go tyłków. Sprzeda grę słów, zaskakujące skojarzenie, a także emocjonalną retrospekcję. 

Lubię Bronsona za wszechstronność i świetną rękę do bitów, lubię go również za ogładę. Facet już uczynił wizytówkę ze swoich nawiązań do potraw i tu nie jest wcale inaczej: Świeże warzywa, zupa z kałamarnicy, ostre kokosowe curry i mango lassi. Z tych elementów rozsianych po poszczególnych piosenkach złożymy sobie cały posiłek. Równolegle Bam Bam pokazuje jak zna się na muzyce.  Kupił mnie już na wejściu ukłonem w stronę Kool G Rapa i wersem, w którym opowiada, że wskrzesiłby Freaky Tah z zapomnianej już niestety grupy Lost Boyz po to, żeby podbijał mu wokale. Potrafi skoczyć od Anity Baker do Jamesa Browna. O tym, że jest to u niego czymś więcej niż szpanerska żonglerska ksywkami najlepiej świadczą wszystkie te momenty, gdy śpiewa. Z zaskakująco czarnym feelingiem, której pozazdrościć może mu wielu białych wokalistów.   

Mniej niestety lubię "Mr. Wonderful". Ten krążek wygląda super na papierze. Spina go fajna klamra, bo witamy się nawiązaniem do "Zanzibaru" Billy'ego Joela i wersem o gitarze, kończymy gitarowym solo zamykającym "Easy Rider". Tak jakby bohater mówił nam - "OK, rap rapem, ale ja tu jestem jak stara gwiazda rock'n'rolla, nie odbieram twoich telefonów, nie niewoli mnie żaden konwenans, żaden gatunek". Album nafaszerowany jest więc funkiem, bluesem, gospelem, rock'n'rollem i jazzem. Wszystko pięknie, zwłaszcza z tym brzmieniem, tylko pod koniec to męczy, bo Action odstaje od numerów. Nie wtapia się w gitary z lat 80. w "Only in America" (tak właśnie powinny brzmieć numery polskich producentów z Janem Borysewiczem!), ani w jazz w "Galactic Love". Talent duży, wyczucie za to gorsze. "Mr. Wonderful" jest płytą z numerami przy których chciałoby się powiedzieć mu "Oj, zamknij się już, niepotrzebnie zasypałeś ten numer wersami", ale też takich gdzie brakuje jeszcze jednego wejścia, a gospodarz raptem staje się gościem.  Wolałbym mniej kombinowania, mniej znanych przed premierą numerów, więcej wydajniejszego przekładania osobowości na wersy. Najlepsze jeszcze przed nami.  

Action Bronson - "Mr. Wonderful", Atlantic/Warner Music

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Action Bronson
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama