Reklama

Przeciętna płyta już przeciętnego zespołu

The Strokes "Angles", Sony Music Polska

10 lat temu mieli zbawić świat, a przynajmniej muzyczny show-biznes, ale na własne życzenie nie udźwignęli tego brzemienia. Dziś, z pozycji zespołu już tylko przeciętnego, nagrali przeciętny album.

Ależ ten czas leci! Wydawało się, że ten cały hype wokół nowojorczyków zaszumiał może nie wczoraj, ale na pewno nie aż 10 lat temu. A tu jednak... Niestety, czas dla The Strokes pędził, ale w dół. Pikował - to dobre słowo. Znakomity debiut, wyniesiony przez entuzjastyczne media do miana arcydzieła (po dekadzie można zapytać, czy aby nie na wyrost?), dostateczny następca, nędzna trzecia płyta i wreszcie 5 lat niekoniecznie niecierpliwego oczekiwania fanów i krytyków na następny muzyczny sygnał z obozu kwintetu. Pewnie gdyby ta płyta się nie ukazała, płakaliby tylko nieliczni. Ciśnienia nie było.

Reklama

Czwarty album The Strokes ma przede wszystkim bardzo zaskakujący start. Zanim w "Machu Picchu" nie pojawił się głos Juliana Casablancasa, zastanawiałem się przez moment, czy wytwórnia podesłała na pewno właściwy strumień do odsłuchu. Dlaczego? Bo ten utwór to takie sympatyczne, nowofalowe białe reggae, z domieszką afro. To nie koniec niespodzianek. "Two Kinds of Happiness" może nie wpędza w osłupienie, ale te softrockowe gitary sprzed ćwierć wieku - pomyślcie o The Strokes wykonujących jakiś klasyk Toma Petty'ego - to nie jest oczywiste rozwiązanie. Mniej udanymi eksperymentami są prawie coldwave'owy "You Are So Right" czy prawie synthpopowy "Games".

Pozostałe kompozycje, nawet liryczny "Call Me Back" (jedynie głos Casablancasa oraz gitara i klawisz Nicka Valensiego), bliższe są już strokesowej formule, ale krew szybciej płynie jedynie przy singlowym "Under Cover Of Darkness". Z prostej przyczyny - to chwytliwy numer i tyle. Na "Is This It" takich piosenek był aż 11.

"Angles" - swoją drogą ten tytuł sprawił problem pewnej ogólnopolskiej gazecie, która wydrukowała go jako... "Angels" - mimo wszystko można zapisać po stronie aktywów The Strokes. To pierwszy album kwintetu, który nie stara się być na siłę ani "Is This It", jak to było w przypadku "Room On Fire", ani też jego przeciwieństwem, co zgubiło "First Impressions Of Earth". Zespół sięgnął po zaskakujące i intrygujące inspiracje, a ucieczka ze słoika z napisem "garażowe brzmienie a la The Strokes" okazała się może nie zbawienna, ale na pewno odżywcza. Można tylko żałować, że taka płyta nie ukazała się w 2003 roku. Ale - jak wszyscy wiemy - czasu cofnąć się nie da.

5/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zespoły | Sony | Strokes | płyta | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy