Reklama

Po dziesiąte - nic na siłę

Snoop Dogg "Malice N Wonderland", EMI

Już raz artystycznie uśmiercano Snoop Dogga, po tym jak w 1998 r. wydał słabe "Da Game Is to Be Sold Not Told". A jednak otrząsnął się i wiele razy zagrał niedowiarkom na nosie. Dziesiąty w jego dorobku album "Malice N Wonderland" to może nie upadek, ale potknięcie, po którym musi znów złapać pion.

Tak właściwie wszystkiemu winien jest numer "Secrets". Wcale nie jest zły. Wręcz odwrotnie, prezentuje się rewelacyjnie. Prawdziwy soczysty, szelmowski funk XXI wieku, przy którym nie da się stać miejscu, wyciśnięty do ostatniej kropli przez gospodarza Calvina Broadusa i wokalistę Kokane'a. Zastanawiacie się więc pewno o co chodzi? Już wyjaśniam...

Reklama

Otóż gdyby nie ten podkład, można by wytłumaczyć pozostałe, po barbarzyńsku minimalistyczne, utrzymane w konwencji "California goes euro-disco" produkcje kryzysem. Amerykański główny nurt hip-hopowy niesie ze sobą tyle zanieczyszczeń, że jest toksyczny. Tam gdzie w grę wchodzi wielki przemysł, tak się po prostu dzieje i trzeba się z tym pogodzić. Gdyby nie sposób w jaki Snoop "Secrets" kąsa, należałoby przymknąć oko na resztę. To przecież weteran, co ma się spinać jak młodzik? Z takim stylem ujdzie mu na sucho wszystko, nawet to, że brzmi jakby przywożono go upalonego prosto z buduaru i zmuszano do zalewania składanymi bez swady wersami dziesiątek ścieżek perkusji.

Tymczasem włączamy "Secrets" i już wiemy, na co faceta stać. W czym więc problem? W bitach, ale też w nim samym. Snoop szaleje pośród brzmień pełnych, organicznych, bądź na tle koronkowych werbli Pharella Williamsa. Ascetyzm? Proszę bardzo, tylko taki w wydaniu Rick Rocka, hipnotyczny, niczym w "Candy", dwa albumy wcześniej. Teraz perkusja w "2 Minute Warning" brzmi jak śluza na statku kosmicznym Enterprise, a syntetyczne "I Wanna Rock" jest tak bezpłciowe, że ginie pomiędzy nawiązaniem do "Made You Look" Nasa i "It Takes Two" Roba Base'a."Upside Down"? Swizz Beats kleił nazbyt podobne rzeczy już kilka lat temu."1800"? Lil Jon wypada jak karykatura samego siebie. Mroczne, napastliwe "That's Tha Homie" zupełnie natomiast do jazdy Kalifornijczyka nie pasuje. Warto za to sprzedać instrumental do jakiegoś cyberpunkowego anime.

Niezłą nieraz produkcję, jak choćby bardzo klasyczne "Pimpin Ain't EZ", potrafi zrujnować słodko skomlący wokalista. Sam Snoop nie jest bez winy. Kobiety, trawka, luksus - niby ekscytujące, a jednak takie nudne. Siedząc z uchem przy głośniku nie dałem rady wychwycić czegokolwiek tak rozbrajająco bezczelnego, by było godne zacytowania. O tym, że bywa błyskotliwy wiemy z jego poprzednich płyt. O tym jak abstrakcyjne miewa poczucie humoru, przypomną jego telewizyjne show. Wyróżnia się "Secrets" (przywoływane po raz trzeci, i uwierzcie - nie bez powodu) i fajnie zaśpiewane, cieszące barowym klimatem "Diffirent Languages". Ten ostatni kawałek nasuwa na myśl radosne wykwity wyobraźni OutKast, reszta to Snoop Dogg bez wyobraźni.

5/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wonderland | Snoop Dogg
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama