Reklama

Paul McCartney "New": Beatlemania horror story (recenzja)

Jak pies do jeża, to mało powiedziane. Stres, z jakim każdy odpowiedzialny recenzent podchodzi do płyty muzyka tego formatu, jest jak ten na komisji wojskowej, przy pierwszym stosunku, albo pierwszej chorobie wenerycznej.

Pułapka działa z dwóch stron. Pierwsza polega na czołobitności. Łatwo powiedzieć, że "koleś dał wysoką ocenę, bo się bał inaczej". Druga - odwrotna - "zjechał, bo jak kto jedzie po legendzie, to się dobrze czyta - hiena". "New" taki stres i takie pułapki wywołuje, ale jednocześnie zaraz uspokaja i koi. Jest na tyle udanym albumem, że ani nie ma sensu go jechać, ani nie wstyd cyknąć czółkiem w dywanik.

Prawda jest taka, że McCartney nic nie musi. Że mu się chce - łaska boska istna. Dziw jednak bierze, że mając lat 71 zachowuje tak dobrą formę kompozytorską. Bo mało kto na tym świecie potrafi z form tak prostych i - wydawałoby się - oczywistych, wyciągnąć aż tyle. Numery jadą, ciężko dopatrzeć się wyraźnie słabszych. I te harmonie... Zawsze wolałem numery Lennona, ale w stosunku do reszty ówczesnej sceny (pomijając może Beach Boys) obaj byli jak Ferrari i Cadillac w stosunku do Wołgi. Harmonie na "New" po prostu powalają. Cieszy to w szczególności z perspektywy takiego "Memory Almost Full", gdzie McCartney uprawiał auto-epigonię i jakieś marne autoplagiaty.

Reklama

Już w takim otwierającym album "Save Us", Sir Paul daje do pieca. A później prowadzi nas przez wszystko w czym czuje się mocny: rock, pop, folk, blue-eyed soul... Z klasą i ze swadą. Mało który muzyczny przedstawiciel plejstocenu może się wylegitymować tak dobrymi numerami. A że McCartney robi to jakby od niechcenia... Chapeau bas.

Mamy tu wszystko, co stanowiło o jego pozycji jako współlidera Fab Four: brytolskie zaciąganie, flegmę, echa wyspiarskiego folku, morską melodykę. Przyczepić się można chyba tylko do jednego... Produkcji. Rozumiem, że na liście płac stoi taki Mark Ronson. Ale gdyby na McCartneyu przeprowadzić eksperyment w stylu Rick Rubin/Johnny Cash, Rubin/Neil Diamond (rubin, diament - dopiero zauważyłem - sic!), czy Reznor/Bowie i dać mu aranżacyjnego kopa w dupę, może mielibyśmy do czynienia z albumem wielkim. Tak, zachowawczo, słuchamy albumu świetnego. Choć na dwoje babka wróżyła... Co nie zmienia faktu, że najodważniejszy aranżacyjnie "Appreciate" (prod. Giles Martin, syn George'a Martina, więc - zobaczcie - akurat nie Ronson) wypada baaardzo dobrze.

Ani to The Beatles, ani Paul McCartney & the Wings. Ani podróba wcześniejszych solówek. Chaos, degrengolada, ciężko orzec. Ważne, że przy trzykrotnym przesłuchaniu, ani razu nie podkusiło mnie żeby sięgnąć po przycisk "next/forward". Czy efekt to artystyczny, czy religijny - sam nie wiem. Pewnie każdy z własnej beatlesowskiej perspektywy będzie musiał orzec. "Stary człowiek i może". Może jak jasna cholera. Nawet jak będziecie kręcić nosem - dla ogarniętych lektura obowiązkowa.

Z perspektywy czasu wypada też cieszyć się, że The Beatles rozpadli się tak szybko. Bo gdyby talenty Lennona i McCartneya powspółgrały jeszcze z dekadę, to dziś zamiast oglądać "Warsaw Shore" chodzilibyśmy może do filharmonii. A w filharmonii przecież straszy...

Paul McCartney "New", Universal

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Paul McCartney | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy