Reklama

Paktując z diabłem

Stromae "Cheese", Universal

Rap plus house, trance i techno rodem z niemieckiej telewizji muzycznej równa się... nic dobrego. Ale Stromae, Belg o ruandyjskich korzeniach, to bystry uczeń. Wie jak dodać te elementy, żeby wynik się zgadzał.

To nie tak, że nie było wcześniej wspólnego mianownika pomiędzy amerykańskim rapem a bezwstydnymi, europejskimi dance'owymi szlagierami. Zespoły takie jak Snap, 2Unlimited czy Culture Beat miały przecież w swoich składach czarnoskórych nawijaczy. W ich pełne truizmów i sloganów byle jakie zwrotki nikt się nie wsłuchiwał. Czasy się jednak zmieniają, dziś, w dobie mody na lata 90., takie kawałki uchodzą za modną inspirację.

Reklama

Wielu mocnych zawodników usiłowało więc, z koszmarnym artystycznie skutkiem, trafić w gusta rodem z dyskotek Holandii, Danii czy Niemiec. Three 6 Mafia z Tiesto, Dizzee Rascal z Calvinem Harrisem, Kid Cudi z Davidem Guettą... Każde z tych nagrań napawa grozą. Dał im przykład Stromae jak zwyciężać mają.

Na jego "Cheese" nie brak obłożonych pogłosem, nachalnych klawiszy. Tych kilku błyskawicznie włączających lampkę ostrzegawczą, rotowanych nieustannie dźwięków. Są - w dodatku zawsze na pierwszym planie. "Jak australopitek prymitywna wibracja kontrolowana z mikroprocesora" - pogardliwie rymował o takich klimatach Volt.

Tyle tylko, że producent od początku wiedział, że chodzi mu o muzykę, nie młóckę. Proponuje coś więcej, niż zapętlone sekwencje wyjęte z Alice Deejay, Corony czy Sash! To się sprawdza, nawet pozbawione słów (poza jednym, wykrzyczanym i odbijającym się echem przez kilkanaście sekund - "Silence"). Wciąż pasuje do wielkich hal, gdzie oderwane od rzeczywistości tłumy wpadają w histerię widząc didżeja w przyciasnym podkoszulku. A jednak brzmi brudniej, ma odrobinę mroku, zdaje się kryć jakąś tajemnicę. "Summertime" ciekawe łamie rytm, "Cheese" w ogóle go nie narzuca. Zacytowana zmyślnie, koślawa partia dęciaka w kapitalnym singlowym "Alors On Danse" z miejsca wywołuje aplauz. Na monotonnym wydawałoby się krążku wciąż coś się dzieje.

Brawa należą się wokaliście Stromae. Jego głos jest zdecydowanie najlepszym instrumentem jaki słyszymy. Odpowiednio podaje melodię, współgra z podkładem, podczas gdy wszystkie analogiczne wysiłki amerykańskich sław palą na panewce, brzmiąc zaledwie jak remiksy. Belg od niepowtarzalnej, znużonej melodeklamacji ze swobodą przechodzi do nasyconego melodią rapu. Pozwala sobie czasem na zaskakujące popisy, bliższe rozbuchanym chanson niż estetyce miejskiej (nie przesadzam!). Okazuje się też sprawny z hiphopowego punktu widzenia - dobrze płynie, akcentuje, rozkłada słowa w wersach. Nie zapomniał czasów, kiedy był po prostu raperem. Nieźle się jednak od tamtej pory rozwinął.

Koniecznie trzeba zapoznać się z "House'llelujah" (śpiewa prawie jak Seal), a przede wszystkim bezbłędnym "Dodo". W jednej z najoryginalniejszych kołysanek jakie miałem okazję słyszeć, nuci słodko niskim głosem, nagle zrywa się dynamicznie wyrzucając wersy, by bawiąc się stylem łagodnie skończyć zwrotkę.

Stromae udowodnił, że można flirtować z diabłem, tudzież piekielnie żenującym repertuarem, i nie stracić przy tym duszy.

7/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: diabeł | Dr House
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy