Reklama

OIO "OIO": Superprodukcja do ojojania [RECENZJA]

Gdyby wziąć pod uwagę tylko walor komercyjny, wspólny krążek Okiego, Young Igiego i Otsochodzi już do końca roku znajdowałby się w czubie zestawienia najmocniejszych wydawnictw polskiego rapu. Niestety jest jeszcze strona artystyczna, która zwyczajnie zawodzi - choć nie na wszystkich polach.

Gdyby wziąć pod uwagę tylko walor komercyjny, wspólny krążek Okiego, Young Igiego i Otsochodzi już do końca roku znajdowałby się w czubie zestawienia najmocniejszych wydawnictw polskiego rapu. Niestety jest jeszcze strona artystyczna, która zwyczajnie zawodzi - choć nie na wszystkich polach.
OIO na okładce swojego imiennego debiutu /

Napisano już wystarczająco dużo o tym, jakie przemiany dokonały się w naszych rymach i bitach na przestrzeni ostatnich lat, więc teraz w miarę króciutko, z dziennikarskiego obowiązku: wszystko wskazuje na to, że trzecia dekada XXI wieku będzie u nas czasem mniej lub bardziej doraźnych projektów, przy których okazji duzi raperzy będą łączyć siły z innymi dużymi raperami. Stanie się tak nie tylko przez osobisty i/lub artystyczny przelot, ale też czystą matematykę - kumulowanie fanbase'ów przy wsparciu sztabu producentów wykonawczych to dalszy wzrost popularności, utrzymanie uwagi odbiorców na bardzo konkurencyjnym rynku i szansa na kolejny pokaźny zarobek.  

Reklama

Sygnał do rozpoczęcia kolejnego - po łączeniu się w labelowe grupy - etapu kolektywizacji dali trzej raperzy, których mało precyzyjnie przyporządkowuje się wciąż do młodego pokolenia, czyli wspomniani już Oki, Young Igi i Otsochodzi. I zrobili to nie cichym gwizdnięciem, lecz gromkim wybuchem w postaci singla "Moonwalk".

Reakcje, jak można się spodziewać, były skrajne. Ci, którym tęskno do mitycznych starych czasów, zalali morzem łez rzekome produktowe podejście do muzyki, wygodnie zapominając o tym, że w wiadomym gatunku, szczególnie dekady temu, nawet castingi raperskie nie były niczym niezwykłym. Inni, najwyraźniej czujący uporczywą potrzebę współuczestniczenia w czymś przełomowym, byli cali z podniecenia, jakby dostali wiadomość z kosmosu. A przecież to bardzo dobry, dopracowany earworm z charakterystycznym soundem i ze starannie wykoncypowanymi wymianami na mikrofonie. Tylko tyle i aż tyle.

Żebym jednak mógł powiedzieć o nim właśnie w ten sposób, musiałem najpierw solidnie osłuchać się nie z singlami, lecz płytą. W innym tekście, parę tygodni przed premierą albumu i chwilę po wypuszczeniu pierwszego kawałka tercetu, prorokowałem bowiem na świeżo, że OIO może poprowadzić nasz mainstream nieco inną drogą niż ta dotychczasowa. Teraz mam nadzieję, że jednak tego nie zrobi.

Oczywiście mamy do czynienia z krążkiem, który niczego nie ukrywa. Od progu wiadomo, że to ma bujać masami, a nie wczutymi głowami, zaś głosy to kolejne instrumenty, a nie nośniki nie wiadomo jak błyskotliwych treści, ale... No nie, po prostu nie. Wyznaczanie standardów tekstowych dla rapu to robota głupiego, lecz dawno nie słyszałem materiału, który byłby aż tak koślawy pod względem tego co i jak mówi. Można się śmiać, że "cumowanie w kosmicznych portach" Okiego ze wspomnianego już kawałka to mniej lub bardziej zamierzony lolcontent - tyle że na tle całości prezentuje się jak tzw. lepsze pisanie. A, poza nieszczególnie wymagającym kontekstem tego wydawnictwa, nim nie jest.

Innymi szczytami tekstowymi są rzeczy z gatunku: "dopchałem się do majka, rozepchałem kluby", "wpadamy w sieć oczekiwań, potrzebujemy hakera" czy "kamień odbija wykorzystane szanse". Te 15 tracków topi się w morzach koniaku, bimba na posiadówkach ze wszystkimi kobietami świata, jest przygniatany przez ciężar sejfów, w których gospodarze chowają banknoty. Nie byłoby zresztą w tym nic złego, gdyby tylko ten self-made-manowski mindset, pełen samozadowolenia, został choć trochę ciekawie ugryziony od strony lirycznej.

Z drugiej strony - jak dojdzie się do "Amerykańskich teledysków", które chciałyby pokazać, że idole to tacy sami ludzie jak ich fani, lecz nie umieją, a potem doczłapie do "5 AM" i posłucha niby-mądrych wersów takich jak: "Jedyne, co tworzy lepszego człowieka - wiara w posiadanie czegoś, czego nie ma" i "To pożera mnie, aż rozrywa mi mięśnie / ale regeneruję się, jak głowonogi we śnie", to ręce opadną. I przyjdzie refleksja, że z tym triem lepiej jednak być na mieliźnie niż płynąć w głębiny.

Bardzo szybko pada również mit dotyczący chemii między składowymi OIO. Pomijając dosłownie krótkie fragmenty, w których raperzy przekazują sobie mikrofon ze swadą - każdy sobie rzepkę skrobie na sąsiadujących ze sobą poletkach. Co gorsza, nie odnosi się wrażenia, że za sprawą artyści wypadają razem lepiej, niż wypadaliby osobno.

Towarzystwo bardziej im przeszkadza, niż pomaga. Jeśli już upatrywać jakiegoś umownego wygranego tej sytuacji, to jest nim Young Igi. Niby nie pokazał niczego, z czego byśmy go jeszcze nie znali, ale wjechał zmotywowany i upiększył wokalami podkłady. Aż chciałoby się dodać, że momentami w sposób wręcz niehumanitarny, bo nieopatrznie często, gęsto rozwalcowując swoich kolegów.

Znacząca większość tego, co konkretne, jest niemal wyłączną zasługą producentów, dobranych wprost idealnie. Nawet największe durnotki wtapiają się w tło, gdy masz do dyspozycji podkłady, co do których można mieć pewność, że zadziałają świetnie nawet jako instrumentale. Ułatwione zadanie; trzeba tylko nawinąć na tyle okej, by ich nie zepsuć, a one odpłacą się zaraźliwymi bangerami.

Najpierw Atutowy numerem "Biggie" przeprowadza trójcę przez czarny jak smoła korytarza ze szpargałami, później w blasku reflektorów prezentuje światu kolejny kamień milowy w ciągle rozpędzającej się karierze. Nisko zawieszone knajactwo i tiktokowy silly joint. Trapowa, świątynna monumentalność i piaskowe brzmienie pod egzotycznego drinka. Na dokładkę masywna produkcja na kogutach i nagłe wyprowadzenie niczym Kanye z poziomu "MBDTF", z rzężącą gitarą. Powoli brakuje słów, by opisać skille tego gościa.

Ta jednoosobowa armia nie potrzebuje posiłków, ale dobrze, że je dostaje. Bo Nolyrics wjeżdża z rozpędu na blipach i daje inny rytm. Bo Kubi wyciąga starego NES-a i potwierdza szybki progres. Bo CatchUp, Sem0r i Michał Anioł umieją w rap'n'b, nastrój i groove. Bo wreszcie dzięki SHDOW-owi, który umieszcza blipy w akwarium, MC's zaczynają pisać barwniej, w cieplejszych kolorach, bardziej ludzko.

Należy się spodziewać, że OIO nie będzie odosobnione, jeśli chodzi o mniejsze czy większe potknięcia przy supergrupowaniu nawijaczy. Tak to już jest z nie aż tak łatwymi procesami. Słowem końca: to nie jest aż tak zły album, jak twierdzą przeciwnicy, ani tak dobry, jak przekonują orędownicy. Jest, cóż, mocno średni.

OIO "OIO", Universal Music Polska

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja | Otsochodzi | Young Igi | Oki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy