Reklama

Najdzikszy sen cyborga

Janelle Monae "The ArchAndroid (Suites II and III)", Warner

Kto zakochał się w ostatnich płytach Eryki Badu i chciałby więcej mądrej, opartej na oryginalnym pomyśle, może nawet jeszcze bardziej kreatywnej czarnej muzyki, powinien zwrócić uwagę na Janelle.

Nie bez powodu stawiam obok siebie te zjawiskowe panie. W ramach wspólnej trasy koncertowej objechały wiele amerykańskich miast. Bez wątpienia mają pokrewne dusze. Obie szaleją na punkcie niezależności i choć nazywane są artystkami grającymi soul i r'n'b, to z premedytacją poza te gatunki wykraczają. "Czas przełamać stereotyp mówiący, że jeśli jesteś Afroamerykanką, to musisz zajmować się jednym, nudnym rodzajem muzyki" - powiedziała Monae w jednym z wywiadów. Wraz z Eryką zapatrzyły się na hiphopowych wizjonerów z grupy OutKast - Badu na wielu płaszczyznach związana była z Andre 3000, Janelle zaangażowała Big Boia jako rapera i producenta wykonawczego. Nie jedynego zresztą. Tę funkcję przy "The ArchAndroid" sprawuje również branżowy gigant Diddy. Szybko uznał podopieczną jako najważniejszą w swoim wydawnictwa. A ta odpowiedziała bezczelnie - "To ja jestem jego szefową".

Reklama

Owszem, lubimy pewnych siebie, jednak tylko wtedy gdy realizują swoje założenia bez choćby jednej wpadki. A "The ArchAndroid" jest absurdalnie ambitnym założeniem - to retrofuturystyczna podróż od swingu do nowoczesnego soulu, czy może nawet takich połączeń dźwięków, które pchną krytyków do wymyślania nowych nazw. Krążek podejmuje romantyczną, ale też fantastyczno-naukową historię, rozpoczętą wcześniejszym mini-albumem "Metropolis". Z dziejami bezprawnie zakochanej w człowieku, wywodzącej się z przestrzeni kosmicznej, cybernetycznej Cindi Mayweather zapoznajemy się z dużym zainteresowaniem. Lista nawiązań obejmuje wiele pozycji, w tym twórców takich jak Philip K. Dick, Fritz Lang, Ridley Scott czy Isaac Asimov, a pod fantastycznym opakowaniem kryje się rzecz jasna wiele komentarzy do współczesnego świata. I mnóstwo dobrych wersów. "Getta wylewają łzy na ulice pełne zombie, a dzieciaki zabijają dzieciaki i dołączają do armii" - śpiewa Monae. I bierze słuchaczy tam gdzie "samotne droidy i kochankowie śnią swoje najdziksze sny".

A może rzeczywiście artystka nie jest człowiekiem? Wydaje się zbyt doskonała. "James Brown odrodził się jako kobieta" - wychwalają ją pod niebiosa recenzenci. Monae wydaje się być jednak zmontowana z wielu różnych DNA. Tu trochę wdzięku rodem z ery big bandów, prosto od Doris Day, tam swoboda w przechodzeniu od klasyki do popu, niczym u Niny Simone, i jeszcze charyzmatyczna, nonszalancka szorstkość Gwen Stefani, wielkomiejska wrażliwość Jill Scott, ale też chłód Fever Ray. Długo by wymieniać.

Janelle funkuje, punkuje, rapuje, o mało co nie wychodzi z siebie. Urozmaica new romantic wodewilem, bondowską piosenkę teatralną recytacją, jankeski folk godzi z afrykańskimi ciągotkami. Tu gitary jak u Grateful Dead, tam wokale rodem z "Time" ELO. Łatwo się pogubić, z tym że nie ma nic przyjemniejszego, niż bycie zagubionym w świecie "The ArchAndroid". Erykah Badu wie z kim trzymać - taką konkurencję trzeba mieć na oku.

9/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Snow | sny | Janelle Monae
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy