Reklama

Mordor Muzik "MORDOR CD": Polexit [RECENZJA]

Przełożenie brytyjskiej muzyki miejskiej na naszą scenę nigdy nie było wystarczające. "Polski grime to slogan" - wyrokuje Mordor Muzik. I mocno spóźnia się z płytą, która paradoksalnie brzmi jakby powstała za szybko. Co nie znaczy, że nie jest godna uwagi, dyskusji i można ją zlekceważyć.

Przełożenie brytyjskiej muzyki miejskiej na naszą scenę nigdy nie było wystarczające. "Polski grime to slogan" - wyrokuje Mordor Muzik. I mocno spóźnia się z płytą, która paradoksalnie brzmi jakby powstała za szybko. Co nie znaczy, że nie jest godna uwagi, dyskusji i można ją zlekceważyć.
Okładka debiutanckiej płyty Mordor Muzik /

Szczerze mówiąc, nigdy nie czułem się tak bezsilny, jak w prowadzonych od kilkunastu lat, wciąż identycznych, polskich dyskusjach o muzyce grime. Stawianie jej hiphopowych wymagań dotyczących przekazu, krągłości, złożoności i regularności nawijki, to nieustannie przytrafiający się bezsens. I mógłbym się tutaj długo pocić z wykładem nad tym, jak to ścieżka dźwiękowa brytyjskich osiedli ma więcej wspólnego z jamajskim nawijaniem niż nowojorskim składaniem rymów, ale z pomocą przyszedł mi Mordor Muzik.

Wielkopolski duet wcale nie chciał wydawać płyty. Nie ukrywajmy, ich dziedzina to single, pirackie radiostacje zamieniane pewno z czasem na półoficjalne podcasty, a przede wszystkim imprezy. Przekorna, ostra nawijka na jedną końcówkę, na dwie rozdzielone sylaby, łamana tam, gdzie raper by zwykle nie złamał, szarpana tam, gdzie wolałby popłynąć, jest tu specjalnością zakładu. Inaczej smakuje serwowana w klubowym ogniu, inaczej na głośnikach w domu.

Reklama

Odpowiedzialny za kontrolę mikrofonu (a właściwie tłumu poprzez mikrofon) Ginger doskonale o tym wie. Tak samo jak producent Majkizioom wie, że mając za punkt odniesienia pętlone, kilkudźwiękowe i powielane w nieskończoność riddimy a nie bity, wystawia tyłek na zarzuty, że to za proste (czyżby?), za wiksiarskie, za ofensywne. Ta wiedza nie zmieniła jednak twórców w oportunistów.

Wjeżdżają z barbarzyńskimi wersami, piekielną muzyką, dawką nonszalancji. Kłaniają się reggae i Jamajce zapraszając do utworu "Soundsystem" oryginalnego rootboya i deejaya, niedocenionego u nas zupełnie Juniora Stressa. I gruby sampling ukierunkowany na korzenie w połączeniu z dubstepem rzeczywiście wygrywa. Autorzy są również zadowoleni (aż nazbyt, o czym chwilę później) ze swojego niekanonicznego podejścia do drillu i trapu, szyderczy względem EDM-owej zarazy w rapowym środowisku. Zgłaszają potrzebne votum separatum.

"Joshi" to błyskawiczny akces do numerów roku. Majki wrzuca szalony, zdziczały footwork, Ging wymierza plaskacze, a zbitek w stylu "Fibonacci/ gibon zgasł ci" próżno oczekiwać gdzie indziej. Nie ma, a przynajmniej nie ma prawa być playlisty nazwanej "polski grime" bez "SSB" z jego ofensywą synthów, zaczepną intonacją i galerią osiedlowych obrazków, ani bez "Kaptura" nawijanego płynnie, z nutą wyspiarskiej histerii, w królestwie niespokojnego basu. Za to wszystko brawo.

Skoro oddałem należne honory, to teraz ponarzekam. O ile rozumiem obronę przed albumową formą, to kiedy "MORDOR CD" w końcu się ukazuje, to trzeba napisać, że zdecydowanie za późno. No niestety, monitorując Mordor właściwie od początku, doszedłem do punktu, gdzie Ginger nie dziwi mnie zazwyczaj niczym. Na pamięć znam ten jego twist i przeplot we flow, raczej nie zaskoczy mnie skojarzeniem, bo było kilkadziesiąt okazji, żeby się typa nauczyć. Owszem, tu pobawi się homonimią, tam z monorymów przejdzie na układ krzyżowy, jeszcze gdzie indziej na wzór młodych postironistów rapowych zaprzestanie odmiany przez przypadki (to wydaje się akurat niepotrzebne i nie jego), ale to raczej przyprawa i to nie ta z Arrakis.

Kiedy w otwierającym kawałku gospodarz imponuje chociażby kontrolą tempa, mnoży patenty, to wydaje się, że pokaże więcej. Po kilku razach w pamięci zostaje jednak w pamięci Ginger taki jak w okropnym "Organizmie", rymujący "Platon" do "baton". To akurat może być ukłon w stronę Twożywa i znając horyzonty kulturowe tego chłopaka jest, ale na albumie zdecydowanie za dużo trywialnych, śmieszno-strasznych słowotoków od czapy, rymów pierwszego wyboru, humoru ostatniego wyboru. Zwłaszcza, że oceniając innych sam zainteresowany lubi być wymagający, słusznie przyczepić się do metafory bez sensu, z niewłaściwego zbioru, do grafomanii.

Rudy ogień jest już trochę wypalony, przynajmniej dla mnie. I niezrównoważony. Ostrość, może nadekspresja tego stylu długo była w Mordorach tonowana spokojem i flegmatycznością Miłego ATZ, gościa stojącego jedną nogą w grime'ie, drugą jednak w hip hopie. Przy płycie Atezeciora narzekałem, że w utworze "Brud" bardzo by mu się przydał dawny kompan. Gingerowi przydałby się na całej płycie. Co gorsza, bardzo pomogłyby też jeden czy dwa 2stepy w stylu Atutowego. I jakiś UK Garage.  

Producent Majkizioom za dużo drilluje. Niby po swojemu, wspominałem o niekanoniczności, a jednak nuży, nawet jeśli jest to drill kwitnącej wiśni jak w "Organizmie". Chciałbym więcej tego hymnicznego, mniej skażonego Ameryką grime'u albo jego bardziej awangardowej, minimalistycznej odsłony, takiej, którą nad Wisłą pokazał chyba tylko Wuzet w stworzonym przez LETE "Pryzmacie".

A w "Biznesie" i "Słowie" dostaję hi-haty toczące się i basy dźgające jak u połowy sceny. Numery rujnują źle obsadzeni goście, zdemaskowany tu jako człowiek bez grama flow Belmondawg i za surowa, muląca, niegotowa chyba jeszcze do końca Hałastra. Tylko że jeszcze nie zdążą się odezwać, jeszcze nie słychać, że nie mają żadnej chemii z Gingerem, a już jest nudno. I to w sytuacji, gdzie "BLACK DUB" z potężnymi syntetycznymi dęciakami i smykami oraz gotującym się dołem zostaje bez wokalu.

Ciężko tu o ostateczny werdykt. Żadnego rozważania o szklance do połowy pustej i pełnej, bo Mordor nie szklanka, a wlane jest zdecydowanie powyżej połowy. Koledzy po fachu z renomowanych redakcji przekonują mnie, że ta płyta to pierwszy polski dobry grime, że wejście jest na miarę PRO8L3Mu i że te bity mogłyby trafić do Stormzy'ego, Skepty i Flowdana. Trzy razy nie jak w "Samych swoich". Osobiste rozczarowanie (przy skrajnie wysokich wymaganiach) i fantazje w kierunku tego, jakiej płyty bym chciał, nie powinny jednak przyćmić tego, że "MORDOR CD" jest wydarzeniem - na rapowym podwórku i poza nim.

Nadrabia trochę wstydliwych zapóźnień naszej muzyki miejskiej i daje punkt wyjścia na przyszłość. Po gingerowych wersach "Pokaż, który to tak będzie umiał / pokaż, który to tak składa jak ja / pokaż, który taki stilo tu miał" rzeczywiście nie ma czego pokazać. Poza środkowym palcem w stronę tych, którzy chcieli być tak bardzo brytyjscy, a skończyło się tylko na podobnym dresie. Tak duża, w dodatku podbita umiejętnościami odmienność w branży kopii kopii kopii to wartość sama w sobie. Tu jest o czym dyskutować i to z użyciem argumentów, bo ciągłe nabieranie wody w usta może zmęczyć, nawet jeśli to Pellegrino zamiast Kropli Beskidu. I za to oczko wyżej niż miałbym ochotę.

Mordor Muzik "MORDOR CD", wyd. własne

7/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy