Reklama

Miłość w czasach hipsterów

Taylor Swift "Red", Universal Music Polska

Kariera Taylor Swift przypomina żywot współczesnej księżniczki. Piękna, spełniona zawodowo, będąca obiektem podziwu i zazdrości milionów nastolatek oraz westchnień męskiej części publiki, w końcu obrzydliwie bogata (z zainkasowanymi w ciągu ostatniego roku 57 milionami dolarów jest najlepiej zarabiającą celebrytką przed 30. rokiem życia!).

Jest też absurdalnie fotogeniczna, stąd kolejne propozycje ze świata mody. Taylor Swift jest idolką nie tylko dla osób z jej pokolenia. Powoli staje się ogólnonarodowym autorytetem. To ją, a nie np. skandalizujące Lady Gagę, Britney Spears czy Rihannę stawiają za wzór rodzice nastoletnich dziewcząt w USA. Nawet w kwestiach światopoglądowych Swift stara się być idealnie wyważona. Chętnie podkreśla znaczenie wartości rodzinnych oraz swój patriotyzm, ale broni też wielu spraw ważnych dla lewicowej części amerykańskiej opinii publicznej (takich jak prawa kobiet czy mniejszości seksualnych). A muzyka? Niemal żadnych eksperymentów, muzyki klubowej czy rapu. Śpiewa przyjemne dla ucha, doskonale skrojone i wyprodukowane pop-rockowe piosenki z country'owymi naleciałościami.

Reklama

Nic dziwnego, że nasza perfekcyjna młoda dama jest idealnym obiektem drwin. Popularnym internetowym memem jest np. tzw. "Taylor Face" - seria zdjęć niesamowicie zaskoczonej Taylor Swift na różnego rodzaju ceremoniach nagród przemysłu muzycznego - różnych statuetek młoda megagwiazda zdobyła już cały worek, a wciąż robi tę samą zszokowaną minę! Na pewno tylko udaje zaskoczoną, żeby wypaść skromnie!

Przykłady złośliwości można mnożyć. Problem w tym, że czwarta studyjna płyta w dyskografii Swift niespecjalnie dostarcza materiału do kpin. "Red" nie tylko potwierdza arystokratyczny status piosenkarki. Przede wszystkim pokazuje jej ogromną ewolucję artystyczną. Swift zaprosiła do współpracy grono producentów, z pomocą których oddaliła się od stylistyki country i swoich muzycznych korzeni w Nashville, m.in. Maxa Martina (autora wielkich przebojów Britney Spears i Bon Jovi). "Red" nie brzmi do końca jak spójny album, bardziej jak pop-rockowe tour de force - prezentacja możliwie wielu wcieleń artystki. W większości z nich wypada absolutnie przekonująco.

W otwierającym zestaw utworze "State of Grace" Swift pokonuje późnych U2 w tym, w czym wydawali się najlepsi - podniosłych, przestrzennych rockerach. Rozpędzony kawałek porywa i nadaje ton całej płycie. To pierwszy z 16 kawałków, których Swift będzie rozwodzić się nad różnymi aspektami miłości, związków, zerwań, samotności. Temat, wydawałoby się, skrajnie ograny, o którym nie da się już nic ciekawego powiedzieć. Celującej w maksymalną szczerość i momentami dosłowność Taylor Swift to się jednak udaje.

Artystka śpiewając o miłości wcale nie uderza w łzawe czy sentymentalne tony - nawet jeśli tak czyni, to jest po prostu poruszająca. "Miłość jest grą bez zasad / jeśli nie umiesz grać w nią czysto" - ten fragment "State of Grace" tłumaczony na polski brzmi trochę harlekinowo, ale śpiewany przez Taylor ma swoją siłę. I takich pozornie banalnych, ale doskonale brzmiących w tekście piosenki, stwierdzeń jest tu wiele. Możecie się śmiać, ale Taylor Swift dziś to szkoła piosenkopisarstwa wywodząca się z najlepszych amerykańskich tradycji - Joni Mitchell i Neila Younga, Bruce'a Springsteena i duetu Buckingham/Nicks, a w zamiłowaniu do rozbrajającego detalu przypomina mi nawet... Jonathana Richmana (Modern Lovers). Zaś co do banałów: Neil Young nigdy przecież nie pisał super głębokich rzeczy, zawsze jednak jego wersy trafiały w czuły punkt. Takie jest np. "Sad Beautiful Tragic" - akustyczna ballada Taylor Swift, której nie powstydziłaby się Hope Sandoval z Mazzy Star. Nawet melodia wydaje się przypominać "Fade Into You", a futrzany, delikatny głos Taylor skojarzyć się może nawet z... Elliottem Smithem. To ciekawe, że piosenkarka definiująca dziś właściwie muzyczny mainstream, w swojej muzyce potrafi przemycić tyle "szlachetnych" i bliskich fanom alternatywy wpływów.

Na całej płycie "Red" analizuje swoje miłosne perypetie. Tytułowy utwór to kolejny kapitalny radiowy, agresywnie wyprodukowany, irytująco melodyjny pop-rock z tekstem o intensywności doznawania świata w sytuacji zakochania. W radosnym i kolorowym "We Are Never Ever Getting Back Together" (to solidny rywal dla "Call Me Maybe" do miana popowego przeboju roku) Taylor nie daje ostatniej szansy swojemu zmanierowanemu byłemu. W delikatnej, zamykającej album balladzie "Begin Again" opowiada o relacji, która prawdopodobnie przerodzi się w nowe uczucie (tekst zbudowano na zasadzie kontrastów z poprzednim związkiem). W "I Know You Were Trouble" dubstepowy mostek sygnalizuje "bad romance", fatalną znajomość z łamaczem niewieścich serc, o której śpiewa Swift. W "22" (kolejny cudownie chwytliwy refren, którego nie sposób nie nucić) udaje się na hipsterską imprezę, próbując zapomnieć o swoim eks i... deadline'ach. Z kolei w wesołkowatym, epatującym szczęściem "Stay Stay Stay" w zabawny sposób kłóci się ze swoim chłopakiem ("powiedziałam, żebyśmy porozmawiali, bo żadnej kłótni nie można pozostawić bez postanowień / więc pojawiłeś się w hełmie piłkarskim i powiedziałeś: ok, porozmawiajmy"), a w "Starlight" opisuje faceta, z którym spędziła imprezę życia (to zresztą chyba najbardziej dyskotekowy i plastikowo-różowy moment albumu, ale również go trudno przestać nucić).

Taylor przy całej swojej prostolinijności jest mistrzynią subtelnych chwytów. To, jak wyśpiewuje poszczególne słowa czy frazy totalnie zmienia lub wyolbrzymia ich znaczenie. To płyta z kilkoma dnami tekstowymi - w kilku utworach piosenkarka nawiązuje do omawianego w ostatnich latach do znudzenia fenomenu socjologicznego ("to jest właśnie ta noc, żeby ubrać się po hipstersku" - śpiewa w "22"). Jako najlepiej zarabiająca młoda amerykańska gwiazda pop teoretycznie ma wszystko, ale wciąż czuje się niepewnie w towarzystwie oceniających ją, jej muzykę i gust "fajnych dzieciaków" z najmodniejszych klubów (taki jest np. adresat piosenki "We Are Never Getting Back Together" czy ludzie, których spotyka w kawałku "22"). Kilkakrotnie żartuje też z siebie i własnego wizerunku księżniczki popu i dziewczęcych fantazjach, które snuła we wcześniejszych piosenkach. To wszystko zaś do piekielnie chwytliwych piosenek.

Po kilkunastu przesłuchaniach naprawdę trudno wskazać mi na nieudane fragmenty tej płyty. Gdybym miał się do któregoś przyczepić, to byłaby to chyba jej druga część. Po "Stay Stay Stay" spada tempo i poziom przebojowości. Utwór z Garym Lightbodym, wokalistą Snow Patrol wydaje się zbyt łzawy, ale nawet on po jakimś czasie wpada w ucho. Również "Everything Has Changed", akustyczna piosenka zaśpiewana z Edem Sheeranem, jest dość bezbarwna na tle bardzo mocnego krążka. Mimo wszystko "Red" to album, do którego wielokrotnie chce się wracać. Nawet w muzyce pop to w 2012 roku już naprawdę rzadkość. To nie tylko po prostu chwytliwa i przebojowa płyta, której mimo sporego stylistycznego rozrzutu słucha się jak zamkniętej opowieści. Album dodatkowo intryguje, bo pokazuje artystyczną ewolucję jednej z największych gwiazd współczesnego popu. Nie mogę się doczekać kolejnych jej przystanków.

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Taylor Swift | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy