Reklama

Marcus Mumford "Self-titled": Jak przepracować traumę? [RECENZJA]

Lider Mumford and Sons poszedł na swoje. I robi to z nielichym przytupem, bo jego nowa płyta podejmuje bardzo, ale to bardzo poważny, traumatyczny wręcz temat.

Jaki to temat? Taki mianowicie, że jako sześciolatek doświadczył wykorzystania seksualnego. Co więcej, Mumford z tej emocjonalnej armaty strzela już od pierwszych dźwięków, bo otwierający płytę "Cannibal" zaczyna się od słów "Nadal czuję twój smak i nienawidzę tego". Delikatne dźwięki gitary akustycznej wiodą do katartycznego crescendo, by chwilę potem zmienić się w bardziej popową melodię "Grace", mówiącego o tym, jak muzyk, zupełnie niedawno, w czasie pandemii COVID-19, opowiedział o wszystkim swojej matce. Co więcej, wedle jego własnych słów, zrobił to dopiero, kiedy owa, przez zupełny przypadek usłyszała jak podczas próby w domowym zaciszu śpiewa "Cannibala". To oczywiście ogromny emocjonalny bagaż. I oczywiście należy podziwiać Mumforda za odwagę, by swoje traumy egzorcyzmować, by próbować z nich wyjść, a przyznanie się do takowych, również publiczne miewa wszak nierzadko charakter terapeutyczny.

Reklama

Co więcej, nie spodziewajcie się, że skoro podjęto na "Self-titled" tak poważny temat, całość albumu jest depresyjnym zapisem walki z demonami przeszłości. Przeciwnie, płyta tchnie optymizmem i pokazuje, że nawet przeżywszy najprawdziwszy dramat, nie jesteśmy skazani na nań na wieki. Że traumę da się przepracować. Że po traumie jest jeszcze jakieś życie. W tym sensie to bardzo mądry i bardzo potrzebny album i szczerze mam nadzieję, że zapis doświadczeń Mumforda okaże się dla innych ofiar przestępstw seksualnych zachętą, furtką do walki o własną przyszłość. Choćby spełnił taką rolę dla choćby jednej osoby, warto było go nagrać.

Sęk w tym, że powyższe nie powinno rzutować na odbiór samej muzyki. Nie powinno wartościować jej oceny. A, pozostawiwszy emocjonalną siłę przekazu, na płaszczyźnie czysto muzycznej solowy debiut Mumforda jest po prostu... letni. Na dobrą sprawę brzmi jak odrobinę wycofana, bardziej minimalna wersja muzyki jego macierzystej formacji. Formacji o której mam niezmiennie to samo zdanie: że w ich szufladce gatunkowej jest wiele zespołów i wykonawców lepszych, ciekawszych, a ich masowa popularność to tak naprawdę wynik kombinacji szczęścia, wsparcia ze strony wytwórni, ale i pewnego lenistwa słuchaczy, którzy wolą mieć wszystko podane przez label i stacje radiowe na talerzu miast samemu rozejrzeć się po przepastnym świecie muzyki singer/songwriter czy indie folk.

Generalnie na płycie sprawdza się też stara zasada, że mniej nierzadko znaczy więcej. Tam, gdzie Mumford konfrontuje nas tylko i wyłącznie z gitarą i swoim wokalem jest naprawdę dobrze. Widać, że utwory raz: doskonale znajdują się w starej dobrej folkowej tradycji, dwa: facet te swoje miniaturki tka naprawdę kunsztownie. Gorzej jest, kiedy jego folk wędruje w bardziej rockowym kierunku. Tam ciekawego nie ma już prawie nic. A przynajmniej nic, czego nie powiedziałoby już wcześniej co najmniej kilka podobnie brzmiących, a lepszych ansambli. Przy czym nadal jest to muzyka jakościowa. Tylko że jakości naprawdę średniej. Drobny plusik może za "Stonecatchera" z gościnnym udziałem nieocenionej Phoebe Bridgers.

To wszystko odrobinę martwi, bo przy albumie o takiej tematyce chciałoby się, by muzyka jakościowo doskakiwała do emocjonalnego forte. Nadal jednak uważam, że fani Mumford & Sons znajdą tu dla siebie właściwie wszystko, co znajdowali na płytach zespołu i że płyty o takiej tematyce są cholernie potrzebne. Społecznie, ale i - niestety - również jednostkowo. Bo ciemnych chmur w ludzkim życiu jest wiele, a promienie słońca zza nich potrafią pojawiać się zbyt rzadko.

Marcus Mumford "Self-titled", Universal

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mumford & Sons | Marcus Mumford
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy