Reklama

Magiera "FEAT.": Patrz, kogo zapraszasz [RECENZJA]

Lata 80., lata 90., trap, drill, egzotyczne rytmy - Magiera umie to wszystko przygotować na światowym poziomie. Nadal ma jednak problem z urozmaiceniem listy gości tak, by świeżo zaproszeni nie niweczyli jego pracy i rzeczywiście coś artystycznie wnieśli. I nie po raz pierwszy kończy z płytą, która brzmi jak kompilacja na streamingi, a nie album. Tylko że teraz cała odpowiedzialność jest jego.

Lata 80., lata 90., trap, drill, egzotyczne rytmy - Magiera umie to wszystko przygotować na światowym poziomie. Nadal ma jednak problem z urozmaiceniem listy gości tak, by świeżo zaproszeni nie niweczyli jego pracy i rzeczywiście coś artystycznie wnieśli. I nie po raz pierwszy kończy z płytą, która brzmi jak kompilacja na streamingi, a nie album. Tylko że teraz cała odpowiedzialność jest jego.
Okładka płyty "FEAT." Magiery /

Głupio przedstawiać Magierę, ale że hip hopu nie zdaje się obowiązkowo na maturze, to jednak to zrobię. To on - wespół z L.A., z którym współtworzył duet White House - zakończył dwie dekady temu producencką supremację DJ-a Volta i sprawił, że Wrocław zaczęto postrzegać jako enklawę bitmejkerów.  Już na pierwszej (z siedmiu!) płycie "Białego Domu" udało się zebrać godną reprezentację podzielonej według stylistyk i miast rapowej sceny. L.A. ostatecznie po wielu latach się wykruszył, Magiera pozostał na posterunku. W 2019 robił muzykę m.in. dla Ero, Sokoła, Kalego, Vienia, Małpy, Pokahontaz, Peji, Hansa i Ostrego. To był jego rok. Jeżeli jakieś drzwi miał wcześniej zamknięte, to po nim raczej je otworzył. Tym bardziej czekałem na jego album.

Trudno by tu było nie grać na sentymentach. I "FEAT."  rozmyślnie to robi. Niepokojący, agresywny i moralizujący, jak to kiedyś było w zwyczaju utwór "To nie są twoi" przypomni czasy albumu "Kwiaty zła" i "Ran kłutych", gdzie na bicie (nie Magiery) spotkali się PIH, Ero i Fokus. Tu jest jeszcze Peja, i dobrze, szkoda tylko, że powtórzone cztery razy wersy Fokusmoka robią tu za coś na kształt refrenu, bo się to średnio wszystko lepi. "Na już" jawi się jako stylowy retro festiwal, z boombapowymi bębnami i smyczkami jak u DJ-a 600 V, firmowym offbitem Fisza, mnóstwem nawiązań u Pezeta oraz Młodym Janem, zamiast którego śmiałoby mógłby tu być stary Jano, ten z OMP. "Platynowy polaroid", rymowany życiowo, na deszczowych pianinach, wśród grzmotów werbli i chłosty skreczy, przynosi kooperację Kacpra HTA z donGURALesko, podobnie jak Peja współpracującym z Magierą od dwudziestu lat.

Reklama

Nie da się ukryć, że wkrada się zamuła. O.S.T.R. i Hades są jej królami, zwłaszcza gdy występują razem. Ale warto wziąć coś na sen i doczekać do ostatniej minuty "Hit the Road", bo wtedy dzieje się jazz i szaleje didżej. Drillu Bonsona, który od jakiegoś czasu nie odmawia nikomu, w związku z tym wpadł sobie pogadać (niestety bardziej pogadać, nie porapować) i tutaj, nie ratuje nic. Podobnie utworu Konesera, fuzji grobowego fortepianu, zdyszanej artykulacji a la Kartky, przesadnej maniery i fatalnego zaśpiewu. Dlatego na wagę złota są kawałki takie jak "Drobna zabawa". Sobel może robić ostatnio na koncertach rzeczy najgłupsze, jednak tu sprawdza się jakby nie urodził się w Polsce i miał na imię Bruno - odsysa tłuszcz z bębnów i pozwala kawałkowi frunąć. On, ta zacinająca gitara, groove. Nie sposób usiedzieć. 

Żeby jeszcze wszyscy młodzi sprawili się jak dobrze... Wiatr miał w "Błysku" nośny, plażowy rytm i udaną klubową aranżację, ale dla ognia podkładu okazał się kubłem zimnej wody. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby benzyny dolał tu  - na przykład - Smolasty ze Skipem czy Tonym Yoru.  Oni są akurat na długiej liście nieobecnych (nie ma nikogo z rozdających karty wśród młodych SBM-u czy QueQuality), wpadł za to Oki i Rip Scotty, by dorzucić do puli kolejne mdłe, niczego niewnoszące, nieskończenie wtórnie śpiewanki. Szkoda dramaturgii "Rytmu" na nieciekawy zapis przeżyć wewnętrznych nieszczęśliwie zakochanego w sobie Gverilli i rozpływający się, rozlewający, schowany pod efektami wokal Kuby Karasia. Wypłukano z kompozycji całą energię, osłabiono jej nerwowy puls.

No dobra, zrobiło się niemiło, ale jeśli winić gospodarza Magierę, to za selekcję i brak idei całości, bo płyty słucha się z niewątpliwym uznaniem dla jego producenckiego warsztatu i ucha. Z uznaniem, jednak czy z ciekawością?  Hmm, dodanie Malika Montany do kolejnego mrocznego synthwave’owego kawałka z Kukonem to trochę mało, żeby ją wzbudzić. Może gdyby "Naszyjnik" od siedmiu miesięcy nie hulał jako singel, to spełniłby to kryterium. Połączenie Szczyl - Sarius działa bowiem na skrajnym przeciwieństwie temperamentów i z imponującą muzykalnością jako wspólnym mianownikiem. Hook rozlewa się po gęstych hi-hatach, nawet bas jest melodyjny, wszystko okazuje się niezwykle miłe w odbiorze. Frapujący i nieograny wcześniej jest bardziej wymagający "Syf" z Miłym ATZ. Bit dudni, dzwoni, bulgocze, najeża się basem, a Atezecior stroni od firmowych, prostych rymów - składa plastycznie, abstrakcyjnie, pasuje do muzycznego środowiska i bez dwóch zdań daje kolejne świadectwo swojego rozwoju.

Tak poza tym "FEAT." to zrozumiałe podsumowanie drugiej młodości producenta, ostatnich intensywnych lat, podczas których chyba słabo sypiał, bo trzymał poziom niczym kredens. Głośne ksywki, składankowa formuła w myśl "dla każdego coś miłego", zestaw nijak niekorespondujących ze sobą rozstrzelonych trzyminutówek. Rozumiem, niemniej mam wrażenie, że gdyby nie ten kraj, gdzie zapełniasz lodówkę kłaniając się trendom i schlebiając mało wysublimowanym gustom, nie ta gwiazdorska mentalność i ego nieznośnych we współpracy raperów, to Magiera zaprezentowałby nam krążek, który umie porwać, a nie tylko da się racjonalnie uzasadnić. Być może zrobi coś takiego w mniej oficjalnym obiegu, z dala od świateł reflektorów, jak miał to wcześniej w zwyczaju? Na to czekam.

Magiera "FEAT.", Sony Music Poland

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: magiera | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy